Anioły - fragment
Jeden
Na stacji Greyhounda w Oakland czekali sami niscy. Rozpychali się łokciami, wepchnęli się nawet przed dwie zakonnice, które były na miejscu wcześniej niż cała reszta. Zakonnice uśmiechały się słodko do Mirandy i do Małej Ellen, a potem, już w autobusie, bawiły się z dziewczynkami w „a kuku”. Ale Jamie czuła, że makijaż ma dla nich za mocny, spodnie zbyt obcisłe. Wiedzą, że porzuciła męża, domyślają się, że za utrzymanie będzie się kurwić. Chciała im wytłumaczyć, co i jak, ale z katolikiem nie pogadasz. Ta niższa tuliła w dłoniach jasną, świeżo ściętą różę.
Ze swojego miejsca przy oknie Jamie wyglądała na zewnątrz, paląc koolsa. Pod drzwiami autobusu nadal tłoczyli się ludzie – ludzie, z którymi miała nadzieję nigdy się nie zetknąć – ściskając kalekie bagaże i papierowe worki, jak gdyby mieli tam upchane przyczyny wszystkiego, czego dziś żałują, objaśnienia ran. Jakiś czarny facet w tweedowej marynarce i słomkowym kapeluszu pokazywał odjeżdżającym krewnym tabliczkę, na której było napisane: „SŁOŃCE obróci się w CIEMNOŚĆ, a KSIĘŻYC w KREW (Księga Joela 2,31)”. W swojej obecnej sytuacji Jamie poczuła z nim pewną więź.
Koło trzeciej nad ranem nagle otworzyła oczy. W ich trasę wcięły się światła wjazdu na autostradę, zalały autobus, ale Jamie była tak wyczerpana, że przez chwilę zdawało się jej, że to płonąca głowa jakiegoś mężczyzny sunie jak kometa przez mrok uśpionych podróżą, i tylko jej dane jest to oglądać. Naraz tuż przy jej uchu rozszczebiotała się Miranda, podekscytowana, że o takiej porze jeszcze nie śpi.
Jamie zbyła dziecięce zaczepki, wystraszona ciemnością, w którą gnał autobus, skołowana tym, jak prędko pochłaniało ją to nowe życie, przerażona, że za chwilę wypluje ją gdzieś po drugiej stronie jako staruszkę zbyt otępiałą, by się zastanowić, co się stało z jej młodością. Kilka razy próbowała uciszyć Mirandę, bo młodsze spało, zresztą tak jak wszyscy inni – oprócz (miała nadzieję) kierowcy – ale Miranda co dwie sekundy szturchała Małą Ellen stopą, bo chciała się bawić, tu, w samym środku Nevady, w samym środku nocy.
– Randy – powiedziała Jamie – rybko, mamusia jest zmęczona. Nie budź teraz Ellen.
Miranda usiadła na rączkach i udawała, że śpi, ale stopą dalej trącała Ellen.
– Rybko, nie kop jej – powiedziała Jamie. – Serio mówię. Nie kop jej.
Miranda udała, że nie słyszy, a jeśli dalej szturcha małą, to tylko przez sen.
– Nie… kop… jej – wyszeptała wściekle Jamie, chwytając Mirandę za kostkę. Odepchnęła stopę dziewczynki. – Zachowuj się albo powiem panu kierowcy, żeby cię zabrał i wysadził na środku pustyni. A tam jest ciemno i są węże. Słyszysz, co mówię?
Znów strząsnęła jej stopę.
– I mi tu nie udawaj, cholera, że śpisz, bo i tak widzę, że nie śpisz!
Wpatrzyła się z nienawiścią w zamknięte oczy Mirandy, ale po chwili dotarło do niej, że dziewczynka rzeczywiście usnęła. Autobus zapadał się w gardziel ze świateł reflektorów, ciężar złości ustąpił przed nieważkim strachem. Jamie zasłoniła usta dłonią i zaczęła szlochać.
Po jakimś czasie usnęła i ona. Śnił jej się człowiek, który tonął w chmurze trucizny. Obudziła się: chodziło o jej męża? Sen o tym, co było, czy o tym, co będzie?
Rozwrzeszczana Ellen ani myślała się zamknąć.
Trzymając ją jedną ręką, Jamie szukała torby podróżnej pod siedzeniem, żeby wygrzebać soczek pomarańczowy.
– No juś no juś no juś no juś – gaworzyła do Ellen. – Niedługo będziesz miała łóżeczko, i zawiesimy ci pozytywkę, Mamusia i Miranda przyjdą ci pośpiewać, jak będzie czas na spanko, i tu masz soczek, dzięki Bogu, no juś no juś no juś no juś, moje maleństwo, i taki dobry soczek, taki smaczny soczek, i kto robi taką minkę, zobacz, Ellen, jakie słoneczko tam, o, patrz, jakie śliczne! Widzisz, jakie słoneczko? Tylko maluśki kawałeczek słoneczka, niedługo Ellen zobaczy całe słoneczko i wtedy będzie już rano, wstanie Ellen i wstanie Mamusia, i wstanie Miranda Sue.
Miała ochotę niemowlaka udusić. Nikt by się nie zorientował. Oakland zostawili za sobą cztery dni temu.
Karmiąc małą soczkiem, patrzyła, jak znad martwych pól kukurydzy w Indianie coraz wyraźniej wyziera słońce. Twarz ją niemal bolała od światła, które pełzło po zamarzniętych kałużach i rzędach połamanych, oblodzonych łodyg. Jej mąż był rozeźlonym sprzedawcą sprzętu grającego. Wciąż rozpamiętywał życie, które go pochłonęło, i teraz czuł się jak grzechoczący w obudowie luźny element. Czy Jamie nie mogłaby po prostu być mu wdzięczna, pytał ją ciągle, skoro on już dawno zapomniał o tym, czego chciał, żeby ona miała to, czego ona chce? Czy nie widzi, że ciągle coś? Po prostu – walił pięścią w ścianę, aż trzęsła się cała niewielka przyczepa – jest coś, i zaraz jest coś następnego… Dwa razy prawie ją udusił, rozwścieczony tym, że go nie rozumie. Bo nie rozumiała. Niemal każdą chwilę w domu przesypiał. Nocami płakał, przyznawał się, że wszystko go przeraża. Kiedy by na niego nie spojrzała, twarz miał wciśniętą w ramiona, chował się przed tym, co mu się wyświetlało w głowie. I wreszcie wszystko rozpieprzył. Kres ich małżeństwa widziała tak, jak z daleka widać czerwony brankard na końcu pociągu.
Dryfując między Oakland a wszystkim, co się dopiero wydarzy, nie mogła znieść tego ciągłego ruchu naprzód, myślała, wysiądę, jak staniemy na śniadanie, wymienię bilet, wskoczę w następny z powrotem do domu, a wam wszystkim, greyhoundziarze, szerokiej drogi. On się bardzo ucieszy na jej widok, tego była pewna. Tylko co mu powie? Szczoteczki do zębów zapomniałam, mruknęła do siebie z uśmiechem. Zapomniałam torebki. Nie spakowałam kanapek. Gość od biletów będzie miał ubaw, że ona zawraca w pół drogi. Tak się podobała wycieczka, że raz dla pani za mało, co?, zagada do niej gość od biletów. Tak jest, teraz usiądę po lewej, bo może mi coś umknęło! Kiedy zatrzymali się na śniadanie, Jamie zapłaciła jakiejś babce za popilnowanie Mirandy i Małej Ellen, a sama obmyła się w damskim gąbką. Miranda wspięła się na skrzynkę po zupie pomidorowej, żeby pograć na flipperze, a potem w budce z zasłonką zrobiła sobie parę zdjęć, jak trzyma siostrzyczkę na rękach. Jamie i Miranda zjadły płatki, a Mała Ellen brzoskwiniowo-morelowy deser. Kończyły im się pieniądze. Im bliżej Cleveland, tym bardziej kręta robiła się autostrada i tym więcej było pagórków.