Dodaj produkty, które lubisz i chcesz kupić później.
Zapisz na liście zakupowej
Stwórz nową listę zakupową

Czytaj niebezpiecznie – fragment

Wstęp

Kiedy dajemy się oczarować książce, jej esencja wnika w nas niczym radioaktywny opad w glebę. Odtąd pewne nasiona już w nas nie zakiełkują, ale za to inne, dziwniejsze, bardziej fantastyczne, mogą niekiedy wydać plon. Salman Rushdie

8 października 2016 roku usiadłam przy biurku i napisa­­łam list do ojca, zmarłego przed dwunastu laty. Data zapadła mi w pamięć, ponieważ dzień wcześniej w „Washington Post” opublikowano transkrypcję sprośnej rozmowy Billy’ego Busha z Donaldem Trumpem, w której ten drugi chwali się łapaniem kobiet za genitalia.

List ten nie był czymś wyjątkowym – za życia ojca często korespondowaliśmy w ten sposób. On napisał pierwszy, kiedy miałam cztery lata, w dzienniku zaadresowanym tylko do mnie, który odkryłam dopiero po jego śmierci, pośród innych listów i osobistych notatek. Ja napisałam do niego swój pierwszy list w wieku sześciu lat; wyjechał wówczas do Ameryki na studia. Skreśliłam kilka słów na kartce wyrwanej z zeszytu, zwracając się do niego: „Baba dżan” – „najdroższy tato” w języku perskim – i podpisałam się „córeczka Baby”. Pisywaliśmy do siebie nie tylko z podróży, ale także gdy mieszkaliśmy w jednym kraju, a nawet pod jednym dachem.

Pisywaliśmy długie listy na szczególne okazje: kiedy miałam trzynaście lat, rodzice wysłali mnie do Anglii, żebym tam kontynuowała edukację. Albo kiedy mojego ojca, wówczas burmistrza Teheranu, uwięziono ze względów politycznych, gdyż ośmielił się sprzeciwić swoim największym wrogom: premierowi i ministrowi spraw wewnętrznych. Wymienialiśmy listy po oczyszczeniu ojca ze wszystkich zarzutów, po czterech latach spędzonych przezeń w więziennej celi nazywanej „aresztem tymczasowym”. Wymienialiśmy listy o moim weselu – miałam wtedy osiemnaście lat – na którym nie mógł się zjawić, przetrzymywany w owym areszcie. Kolejne pisałam z Uniwersytetu Oklahomy, gdzie studiowałam wspólnie z pierwszym mężem. Mojemu ojcu jako pierwszemu zwierzyłam się z tego, że nie byłam szczęśliwa w tamtym związku i że podjęłam decyzję o rozwodzie. Kilka lat później napisałam mu o swoim drugim mężu Bijanie i decyzji, by go poślubić.

Po ukończeniu studiów zaczęłam pisać doktorat, a obroniłam go tuż po wybuchu rewolucji islamskiej w 1979 roku. Wróciłam do Iranu, żeby tam uczyć, ale wydalono mnie z uniwersytetu, ponieważ odmówiłam noszenia obowiązkowej chusty. Rzecz jasna i o tym opowiadałam ojcu w listach. Pisywaliśmy do siebie po narodzinach mojej córki Negar i mojego syna Dary. Kiedy w lipcu 1997 roku wróciłam do Ameryki, wymienialiśmy długie faksy, omawiając w nich wszystko – od spraw najbardziej osobistych po te polityczne: pisałam, jakie to szczęście, że mieszkamy z mężem w Waszyngtonie, tym samym mieście co niektórzy z moich najbliższych przyjaciół oraz moje serdeczne szwagierki ze swoimi rodzinami; zachwycałam się możliwością oglądania filmów i czytania książek bez cenzury; wspominałam ojcu, jak bardzo mi go brakuje. Dzieliliśmy się refleksjami o mojej ekscytującej nowej pracy, o przeczytanych książkach, o tym, czego możemy nauczyć się od Gandhiego, Martina Luthera Kinga i Montaigne’a. Pewnego razu ojciec ułożył listę największych dzieł literatury irańskiej dla swoich wnuków, „żeby pamiętały o Iranie”. Dyskutowaliśmy o lekturach, które omawiałam na swoich zajęciach, a także o tym, jak Ameryka ucieka przed rzeczywistością, pogrążając się jednocześnie w obsesji na punkcie przyjemności i rozrywek. Pisywałam do niego w szczęściu i w smutku, w euforii i gniewie.

Tamtego październikowego dnia pisałam do niego, bo doskwierało mi przygnębienie na myśl o sytuacji w tych dwóch krajach, które były mi domem. W Iranie teokracja szalała w najlepsze; pomimo głębokiego niezadowolenia Iranek i Irańczyków, regularnie wychodzących na ulice, nie zmieniało się nic. Ajatollahowie nadal prześladowali, więzili, torturowali i mordowali niewinnych obywateli. Ameryka, choć diametralnie różna od Iranu, upodabniała się do niego pod pewnymi względami na skutek pogłębiających się podziałów – amerykańskie społeczeństwo polaryzowało się pod wpływem nadmiaru ideologii i niedoboru dialogu. Nieraz wspólnie zastanawialiśmy się, jak możemy zwalczyć naszych ciemiężycieli, których nazywaliśmy nie tylko przeciwnikami, ale i wrogami. Przez lata wracaliśmy w naszych rozmowach do pobytu ojca w areszcie oraz sprawców jego uwięzienia. Po wybuchu rewolucji, a potem wojny, stało się to dla nas niemal codziennością.

Teraz, w Ameryce, moje myśli znów zaprzątała ta sama kwestia, tak kluczowa dla utrzymania demokracji. W liście do ojca przyznałam, że rozmyślanie o kandydaturze Trumpa sprawiało mi niemałe trudności; czułam się, jakby mój umysł zacisnął się w ciasny supeł. Problemem było dla mnie nie tylko to, jakim Trump jest człowiekiem, ale co jego osoba odzwierciedla i ujawnia w nas samych. W czasach Trumpa, pisałam ojcu, jesteśmy tak skupieni na naszych wrogach, prawdziwych bądź zmyślonych, że poza reagowaniem na ich ekscesy nie potrafimy robić niemal niczego innego. Napomknęłam mu również, że tęsknię za nim: „Jak mówimy po persku: twoje miejsce jest puste”. Nigdy wcześniej jego miejsce nie było tak puste jak teraz.

Zapewniłam ojca, że przez całe życie czułam się jego główną obrończynią i powierniczką, przyjaciółką i kompanką, mimo naszych sprzeczek, a niekiedy także chowanych do siebie żalów. „Czasem tak wiele od Ciebie wymagałam, bo równie wielka była moja miłość. Teraz jednak śmierć i rozłąka wydobyły na powierzchnię inne uczucia, te wyzwalane przez najszczęśliwsze chwile mojego dzieciństwa: chwile, kiedy opowiadałeś mi swoje historie”.

Choć przeżywaliśmy wzloty i upadki, jak każdy bliski związek dwóch kochających się osób, jeden aspekt naszej więzi pozostał nieskazitelny: wspomnienia opowiadanych przez niego bajek na dobranoc. Gdy siadał na skraju łóżka, by opowiedzieć mi jedną z moich ulubionych historyjek, po ciele przebiegał mi niespodziewany dreszcz ekscytacji. Już jako małe dziecko instynktownie wyczuwałam, że doświadczam prawdziwie uświęconej chwili, że oto podarowano mi coś drogocennego i niezwykłego: klucz do sekretnego świata.

Ojciec wybierał kolejne opowieści w sposób demokratyczny, nie faworyzując żadnego literackiego kanonu. Jednego wieczoru opowiadał mi dzieje Iranu opisane w Szahname (Księdze królewskiej) przez naszego poetę epic­kiego Ferdousiego, a kolejnego zabierał mnie w podróż do Francji z Małym Księciem. Potem udawaliśmy się razem do Anglii z Alicją, do Danii z Dziewczynką z Zapałkami, do Turcji z Hodżą Nasreddinem, do Ameryki z Charlottą i jej pajęczyną lub do Włoch z Pinokiem. Dzięki ojcu mój malutki pokoik stawał się całym światem. Raz za razem wracałam tam, wpierw jako nastolatka, a później jako studentka, nauczycielka, pisarka, aktywistka i matka, aby czerpać siłę z tych opowieści.

Pierwszy raz wyjechałam z Iranu w wieku trzynastu lat, do szkoły w Anglii, i odtąd książki i opowiadania były mi talizmanem, przenośnym domem niby ślimacza muszla, na którym zawsze mogłam polegać, który nigdy by mnie nie zdradził i do którego opuszczenia nikt nie mógł mnie zmusić. Czytanie i pisanie ratowały mnie w najgorszych momentach życia, chroniły przed samotnością, grozą, zwątpieniem i lękiem. Pozwoliły mi także inaczej spojrzeć zarówno na mój kraj pochodzenia, jak i na przybraną ojczyznę.

Władza w Iranie, jak w każdym innym państwie totalitarnym, poświęca zbyt wiele uwagi osobom parającym się słowem – poetkom i poetom, pisarkom i pisarzom – zastraszając je, aresztując, a nawet mordując. W Ameryce natomiast praktycznie się je ignoruje: uciszane są nie za pomocą tortur i więzień, lecz obojętności i lekceważenia. Jak ujął to James Baldwin: „Nie oślepia ani miłość, ani strach; oślepia tylko obojętność”[1]. W Stanach Zjednoczonych to głównie my, naród, jesteśmy źródłem problemu, my, którzy nie doceniamy literatury podważającej przyjęte normy. Albo czytamy jedynie po to, by utwierdzić się we własnych przekonaniach, więc wybieramy tylko te lektury, które wpisują się w nasze uprzedzenia. Sama idea zmiany mogłaby stać się dla nas niebezpieczna i dlatego unikamy niebezpiecznego czytania.

 

Autorzy nie są nieomylni. Wszyscy wybitni pisarze i wszystkie wybitne pisarki są niewątpliwie dziećmi swoich epok. Niezwykłą cechą wielkiej literatury jest jednak jej zdolność do odzwierciedlania uprzedzeń autorki lub autora oraz realiów, w jakich osoba ta tworzyła, przy jednoczesnym wykraczaniu poza ich granice. To właśnie pozwoliło młodej Irance w XX wieku odczuwać pewną więź ze starożytnym Grekiem Ajschylosem, choć ten pisał swoje tragedie przed tysiącami lat. Czytanie niekoniecznie prowadzi do bezpośrednich działań politycznych, ale zaszczepia w umyśle wątpliwości i przeciwdziała konformizmowi, zachęcając do kwestionowania ustalonego porządku oraz jego hierarchów. Beletrystyka pobudza ciekawość, i to właśnie ta ciekawość, to pragnienie wiedzy i zmiany, czyni pisanie i czytanie zajęciami tak niebezpiecznymi.

Od lat powtarzam, że wielkie powieści opierają się na wielogłosowości – demokratycznej kompozycji różnych perspektyw, oddającej głos nawet złoczyńcy – marne zaś redukują ten chór do głosu autorskiego. Wszystkie postaci zostają wówczas podporządkowane poglądom i celom autorki lub autora, jak obywatele reżimu kaprysom despoty. Wielkie dzieła literackie, utwory prawdziwie niebezpieczne, obnażają i kwestionują ten tyraniczny impuls, obecny tak na kartach powieści, jak i w przestrzeni publicznej. Kiedy tego październikowego dnia pisałam list do ojca, niebezpieczne czytanie wydało mi się ważniejsze niż kiedykolwiek.

 

Choć epoka Trumpa dobiegła końca, on sam pozostanie z nami na dłużej, jeśli nie dosłownie, to metaforycznie, jako symbol autokratycznych zapędów obecnych w każdej demokracji. Reperkusji jego prezydentury będziemy doświadczać jeszcze przez długie lata. Powrót do namiastki normalności nie oznacza, że te głębokie pokłady nienawiści zupełnie się wyczerpały, a groźba wisząca nad demokracją zniknęła. Żyjemy bowiem w czasach wypełnionych przemocą, zarówno językową, jak i fizyczną; dyskurs publiczny staje się coraz bardziej wykluczający. Przeciwników politycznych i oponentów nazywa się teraz wrogami. Nasza epoka zdominowana jest przez kłamstwa. W przeciwieństwie do fikcji literackiej, która jest poszukiwaniem prawdy, kłamstwa opierają się na złudzeniach branych za rzeczywistość. Mimo to żyjemy także w czasach nadziei i przemiany, w których stworzenie prawdziwie egalitarnego, demokratycznego społeczeństwa jest na wyciągnięcie ręki. Wszystko zależy od tego, jakie rozwiązania wybierzemy i jak zdecydujemy się je urzeczywistnić.

Jak możemy przezwyciężyć obecny kryzys? Jak wprowadzać realne zmiany? Skłonność do autokracji przypomina nam, że musimy zrewidować nie tyle własne stanowiska polityczne, ile postawy światopoglądowe – że potrzeba nam innego spojrzenia na otaczającą nas rzeczywistość oraz planu działania. Trudno nie dostrzec w tym pewnej ironii: sprzeciwiając się tendencjom autokratycznym, próbując odciąć się od nich, odkrywamy nie tylko przyświecające nam wartości, ale także błędy i zaniedbania, których się dopuściliśmy w obronie tych wartości. Bez wątpienia część winy za obecne problemy ponosimy również my sami, przez swoją bierność, a niekiedy i nieumyślne współsprawstwo.

Jako społeczeństwo zatraciliśmy zdolność stawiania czoła przeciwnikom. I w tym właśnie pomóc może nam niebezpieczne czytanie: nauczyć nas radzenia sobie z wrogiem. Musimy wiedzieć, jak traktować nie tylko przyjaciół i sojuszników, ale także oponentów i wrogów. Poznając nieprzyjaciela, poznajemy samych siebie. Od tych potyczek z przeciwnikami zależy kondycja naszej demokracji, bowiem to one mogą skłonić nas do oceny i przemyślenia własnego stanowiska, do zmierzenia się z zagrożeniami zarówno zewnętrznymi, jak i wewnętrznymi. Podoba mi się, jak ujął to Jonathan Chait w artykule opublikowanym na łamach czasopisma „New York” w maju 2021 roku. Pisząc o republikańskiej kongresmence Liz Cheney, zdegradowanej za to, że „miała czelność” odrzucić partyjną doktrynę i potępić działania podjęte przez Trumpa przed szturmem na Kapitol z 6 stycznia 2021 roku oraz po wybuchu zamieszek, Chait stwierdza: „Pokój można zawrzeć tylko z wrogiem, nigdy z przyjacielem”.

 

Ilekroć w czasach mojego dzieciństwa ojciec chciał wytłumaczyć mi coś szczególnie zawiłego, opowiadał mi o tym historię. Próbując uczynić obecną sytuację zrozumiałą dla mojego ojca, czerpałam inspirację z tych wspomnień – coraz częściej pisałam do niego o książkach. Teraz role się odwróciły i przyszła moja kolej na snucie opowieści.

W listach koncentrowałam się na wydarzeniach, które ukształtowały nasze życie w tym kluczowym i burzliwym okresie historii najnowszej, począwszy od krwawo stłumionych irańskich protestów z listopada 2019 roku, a kończąc na amerykańskich demonstracjach po zamordowaniu George’a Floyda, zorganizowanych latem 2020 roku. Uważam, że wydarzenia te skupiają jak w soczewce procesy zachodzące nie tylko wówczas, ale i obecnie – a także mające zachodzić w najbliższej przyszłości.

Cztery lata prezydentury Trumpa spędziłam na czytaniu, nieraz kilkukrotnym, powieści o traumie, zarówno osobistej, jak i politycznej. Poprzez refleksję nad tymi utworami, mającymi stać się fundamentem moich listów do ojca, starałam się zrozumieć naszą aktualną sytuację – posłużyć się nimi do wyjaśnienia mu zawiłych problemów, przed którymi staje współczesna Ameryka.

Jak w przypadku wielu innych tekstów pisanych z amerykańskiej perspektywy, które ukazały się w ciągu ostatnich czterech lat, rozpoczęłam od pokusy i śmiertelnej groźby totalitaryzmu, śledząc rozwój tej idei od Państwa Platona po 451 stopni Fahrenheita Raya Bradbury’ego oraz Szatańskie wersety Salmana Rushdiego. Nasza epoka obnażyła konflikt pomiędzy poetą a tyranem oraz niepewną pozycję pisarek i pisarzy – a na dobrą sprawę również czytelniczek i czytelników – w społeczeństwie absolutystycznym. Następnie przeszłam do dwóch wielkich twórczyń literatury pięknej: Zory Neale Hurston i Toni Morrison. W ich powieściach odnalazłam równie przenikliwą analizę jednych z najważniejszych kwestii politycznych naszych czasów – rasy, płci kulturowej, opresji – co w utworach wydawanych współcześnie.

Tematem kolejnego listu uczyniłam wojnę, jako że w tym stuleciu, tak jak w poprzednim, rozpętano niejedną: przeciw narodom, przeciw ludziom, ludzi przeciw ludziom, a w roku 2020 także przeciw pandemii wirusa. Za literacką busolę posłużyły mi tu dzieła Dawida Grosmana, Elliota Ackermana i Iljasa Churiego ukazujące dehumanizację oraz nienawiść, które zawsze przynosi ze sobą wojna. Wkroczywszy chwiejnym krokiem w pełny zawirowań rok 2020, Stany Zjednoczone zaczęły niepokojąco przypominać Republikę Gileadu opisaną przez Margaret Atwood, toteż i jej powieść zajmuje poczesne miejsce w korespondencji z moim ojcem. Na koniec zostawiłam sobie literaturę, która zainspirowała mnie do napisania tej książki: dzieła Jamesa Baldwina oraz przypominającego go pod pewnymi względami współczesnego pisarza Ta-Nehisiego Coatesa. Czerpiąc z ich przemyśleń, próbowałam zrozumieć morderstwo George’a Floyda oraz późniejsze demonstracje.

Tak oto pomysł na tę książkę stopniowo nabierał kształtów. Listy stały się dla mnie medytacją, zarówno osobistą, jak i polityczną; oddawałam się jej w przestrzeni wyobraźni, zwłaszcza nad własnymi doświadczeniami z emigracji oraz sytuacją panującą w moich dwóch ojczyznach: Iranie i Stanach Zjednoczonych. Powracam tu także do pewnych faktów oraz wydarzeń poruszanych w moich poprzednich książkach, rzucając na nie nowe światło i umieszczając je w szerszym kontekście. Skupiam się jednak na owej absolutystycznej mentalności wykluczającej możliwość dialogu lub zmiany zdania, upatrującej wroga w każdym krytyku i człowieku ośmielającym się myśleć inaczej. Choć dominuje ona w ustrojach totalitarnych, istnieje również w demokracjach.

Celem tej książki jest aktywne zaangażowanie czytelniczek i czytelników w refleksję nad tymi oto pytaniami: jak radzić sobie z gniewem i frustracją narastającymi w obliczu absolutyzmu? Jak dać odpór kłamstwom i zastąpić je prawdą? Jak walczyć z niesprawiedliwością, nie dając się obezwładnić fantazjom o zemście? Jak oddać sprawiedliwość tym, którzy sami traktowali nas niesprawiedliwie? Jak rozprawić się z wrogiem, nie upodabniając się do niego ani mu nie ulegając?

W swoich rozważaniach zwracam się ku powieściom, gdyż udzielenie odpowiedzi na te pytania i pokonanie naszych przeciwników wymaga ich zrozumienia, a do tego potrzebujemy potęgi wyobraźni wspomaganej przez literaturę. W powieści, jak w życiu, fabuła posuwa się naprzód, a postaci rozwijają się poprzez konflikt. Sprzeciw – osobisty, polityczny bądź literacki – zawsze znajduje sobie ujście, przybierając pewną formę. I to właśnie te formy sprzeciwu, zarówno literackiego, jak i rzeczywistego, chciałabym tu zgłębić; zrozumieć, jak mogą one zmieniać nasz punkt widzenia. Ponieważ trudno jest dokonać zmiany, a różnice nierzadko jawią się jako przepaści nie do zasypania, stajemy przed pytaniem: jak zmienić świat? Literatura, uświadamiając nam naszą słabość do pewnych postaw, dodaje do tego jeszcze jedną kwestię: jak zmienić siebie?

Pisarze i pisarki omawiani na kartach tej książki balansowali na krawędzi traumy i niebezpieczeństwa; uważali wyobraźnię i literaturę za istotne, wręcz niezbędne dla własnego dobrostanu. Pisarstwo było dla nich sposobem na przetrwanie – poniekąd jedynym im dostępnym. Na tym etapie powinno być jasne, że mówiąc o książkach, mam na myśli literaturę jako formę stawiania oporu, a nie jedynie powieści z motywem buntu. Ciekawi mnie to, jak literatura i sztuka mogą opierać się ośrodkom władzy: nie tylko królom i satrapom, lecz także owemu wewnętrznemu despocie, który drzemie w każdym z nas. Państwo można zreformować, znacznie trudniej jest zmienić ludzkie myślenie. Celem, który przyświecał mi podczas pisania tej książki, jak zresztą każdej poprzedniej, było pragnienie, by więzi zerwane przez politykę zastąpić nićmi porozumienia zadzierzgniętego przez wyobraźnię.

Książki znalazły się w opałach. Można nawet posunąć się do stwierdzenia, że w równie wielkim niebezpieczeństwie są idee i wyobraźnia. Wszelkie wiszące nad nimi groźby to groźby wymierzone w samą rzeczywistość. Jak to mówią: „Gdzie pali się książki, tam będzie się mordować ludzi”. Teraz jednak warto również przypomnieć sobie słowa Toni Morrison: „Sztuka zaprasza nas do odbycia podróży wykraczającej poza cenę, poza koszty, do składania świadectwa o świecie takim, jaki jest i jaki powinien być”[2].


 

[1] James Baldwin, Gdyby ulica Beale umiała mówić, przeł. Maria Zborowska, Książka i Wiedza, Warszawa 1977, s. 140. Wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza.

[2] Toni Morrison, Samoszacunek. Eseje i medytacje, przeł. Kaja Gucio, Wydawnictwo Poznańskie, Poznań 2023, s. 82 – 83.

pixel