Dlaczego Izrael boi się Palestyny? - fragment
Część pierwsza
Jak do tego doszło?
Koniec lat osiemdziesiątych i początek dziewięćdziesiątych XX wieku były na świecie czasem nadziei. Zimna wojna miała się ku końcowi. Latem 1987 roku David Bowie zaśpiewał pod murem berlińskim, niejako torując drogę temu, co miało się tam wydarzyć dwa lata później, 9 listopada 1989 roku, gdy rzecznik enerdowskiej partii komunistycznej ogłosił zmianę w relacjach Berlina Wschodniego z Zachodem. Już po północy obywatele Niemieckiej Republiki Demokratycznej mogli swobodnie przekraczać granice państwa. Mur runął.
Także w Republice Południowej Afryki rozgrywały się pozytywne wydarzenia. Ich punktem kulminacyjnym stały się wybory przeprowadzone 27 kwietnia 1994 roku, w których głosować mogli wszyscy obywatele, niezależnie od koloru skóry. Gdy RPA uchyliła Ustawę o spisie ludności odmawiającą ludziom praw na podstawie segregacji rasowej – apartheid został faktycznie zdemontowany.
Pierwsze pytanie, które pragnę tutaj zadać, brzmi: dlaczego te budzące nadzieję wydarzenia, które doprowadziły do naprawy długoletniej i powszechnej niesprawiedliwości, nie skłoniły izraelskiego rządu do zakończenia okupacji terytoriów palestyńskich, rozstrzygnięcia kwestii spornych między Palestyńczykami i Izraelczykami oraz trwałego pokoju? W ślad za tym pytaniem idą dwa kolejne: dlaczego świat nie opowiedział się za działaniami, które mogłyby do tego doprowadzić, a także, gdy myślimy o aktualnej sytuacji, jaką rolę – jeśli w ogóle – wojna w Gazie, z jej przerażającym bilansem ofiar, może odegrać w zapoczątkowaniu zmiany o zasięgu globalnym?
Nie znajdziemy tu prostych odpowiedzi, ale chciałbym zaproponować pewne nowe sposoby myślenia o tych kwestiach.
W przeszłości, kiedy pytałem swoich izraelskich znajomych o lewicowych poglądach, dlaczego kres apartheidu w RPA nie stał się inspiracją dla Izraelczyków, padały dwie różne odpowiedzi. Pierwsza była taka, że biali w Południowej Afryce przegrali, natomiast Izraelczycy nie. Było to dla mnie niepokojące, bo moi rozmówcy najwyraźniej wierzyli, że kres białej supremacji oznaczał porażkę białej ludności. Jak widać, nie dostrzegali tego, że w istocie było to zwycięstwo obu stron. Druga, bardziej przekonująca odpowiedź sprowadzała się do tego, że Izraelczycy nie uważali swojej sytuacji za mającą cokolwiek wspólnego z apartheidem, stąd też nie sądzili, że wymaga ona podobnych rozwiązań.
Niektórzy z Was mogą się zastanawiać, po co stawiam te pytania, skoro odpowiedź jest oczywista. Świat uczynił wysiłek, aby doprowadzić do spotkania stron w 1991 roku, zwołując międzynarodową konferencję pokojową w Madrycie z udziałem państw arabskich i Izraela. Starania te zakończyły się w roku 1993 podpisaniem porozumień w Oslo przypieczętowanych słynnym uściskiem dłoni izraelskiego premiera Icchaka Rabina i przewodniczącego Organizacji Wyzwolenia Palestyny (OWP) Jasira Arafata na trawniku przed Białym Domem, który to gest powtarzano do znudzenia na ekranach telewizorów na całym świecie. Zanim jednak przejdę do tego, dlaczego moim zdaniem wydarzenia te przyniosły jedynie złudne nadzieje, chciałbym zatrzymać się przy drugiej odpowiedzi Izraelczyków, by wyjaśnić brak jakiejkolwiek pozytywnej inspiracji i niedostrzeganie związku między reżimem apartheidu w RPA a sytuacją w Izraelu/Palestynie.
Aby zrozumieć różnicę między tym, jak Izraelczycy postrzegają historię swojego państwa, i tym, jak widzą ją Palestyńczycy, musimy wrócić do najważniejszych wydarzeń z roku 1948, w którym ustanowiono państwo Izrael, i zatrzymać się nad Nakbą, czyli „Katastrofą”, bo takiego określenia na opisanie tego, co się wtedy stało, używają Palestyńczycy.
Izrael mówi o wojnie 1948 roku jako o swojej wojnie o niepodległość. Jest to dość osobliwe, bo sugeruje, że wywalczył sobie niepodległość od Brytyjczyków. A przecież to Brytyjczycy, w deklaracji Balfoura z 1917 roku – sprzed ponad stu lat – obiecali te ziemie, zamieszkane w większości przez palestyńskich Arabów, Żydom. Deklaracja stwierdzała: „Rząd Jego Królewskiej Mości zapatruje się przychylnie na utworzenie w Palestynie żydowskiej siedziby narodowej (…)”. I to Brytyjczycy w czasie, gdy Palestyna była ich terytorium mandatowym, od 1922 do 1948 roku, działali na rzecz utworzenia tam państwa żydowskiego w zgodzie z warunkami mandatu. Sugerowałbym, że Izrael twierdzi tak, a nie inaczej, bo bardzo zależy mu, aby zaliczano go do grona narodów zdekolonizowanych.
Nowe państwo przystąpiło od razu do wymyślania na nowo historii, tak aby nie było w niej miejsca na jakiekolwiek uznanie obecności wcześniejszych, nieżydowskich mieszkańców, nie tylko wypędzając większość z nich, lecz także zacierając wszelkie ślady ich wcześniejszej obecności i historii na tych ziemiach. W tym celu Izrael posłużył się Biblią, którą potraktował jako dokument historyczny potwierdzający tezę, że ziemie te należały do Żydów od niepamiętnych czasów, gdyż zostały im przyobiecane przez Wszechmogącego.
Innymi słowy, w 1948 roku doszło do próby przepisania całych dziejów Palestyny: był to rok zerowy, od którego miały się rozpocząć nowa historia i zwoływanie Żydów do ich historycznej ojczyzny, Izraela. Miasta i wsie, z których wypędzono Palestyńczyków, błyskawicznie zrównano z ziemią i wszczęto ogólnoświatową kampanię zbierania funduszy na sadzenie drzew – nowo sadzone lasy miały służyć ukryciu śladów po istniejących tam wcześniej palestyńskich osadach. Niekiedy na ich ruinach wznoszono izraelskie miejscowości oraz kibuce i nadawano im hebrajskie nazwy. Rząd Izraela powołał specjalną instytucję, Państwową Komisję Nazewnictwa, której zadaniem było zastępowanie nazw arabskich funkcjonujących do 1948 roku hebrajskimi, choć w całym tym przedsięwzięciu nie udało jej się pozbyć ech określeń arabskich. Na przykład słynny krater Ramon na pustyni Negew wbrew temu, co piszą w izraelskich przewodnikach turystycznych, swoje miano zyskał nie od hebrajskiego przymiotnika ram („wzniosły”), lecz od arabskiego Wadi Rumman („Dolina Granatowców”), Nahal Roded zaś nazywała się wcześniej Wadi Raddadi[1]. Tworzyła się nowa geografia, przeobrażając miejsce, w którym kiedyś żyli Palestyńczycy.
Izraelscy Żydzi mieli masę problemów na głowie, a budowa nowego, izraelskiego narodu żydowskiego w kraju, który w dużej części należał przedtem do innego ludu, palestyńskich Arabów, kosztowała sporo energii. Jednakże to, co dla Żydów było dziejową misją, Palestyńczycy odbierali zgoła inaczej.
Dla wywłaszczonych nastał czas pełen konfuzji. Ponad 700 tysięcy Palestyńczyków wygnanych w trakcie wojny 1948 roku i bezpośrednio po niej musiało walczyć o przetrwanie po utracie ziemi, mienia i całego dotychczasowego życia. Dla palestyńskiej mniejszości, której udało się pozostać w swoich wioskach i miastach włączonych do Izraela, był to równie konsternujący czas, szczególnie gdy trzeba było obchodzić Dzień Niepodległości w kraju, który zagarnął ich własny.
Najtrafniej oddał to, posługując się satyrą i autoironicznym humorem, dramaturg i aktor Salim Daw w sztuce Sagh salim („Wszystko w porządku”). Opisuje w niej, jak palestyńskim uczniom w izraelskich szkołach próbowano wpoić ten sam mit, którym karmiono całe pokolenia izraelskiej młodzieży – mianowicie, że izraelscy Żydzi stoczyli walkę o niepodległość z Brytyjczykami. Takie podejście nie dość, że neguje obecność palestyńskich Arabów, którym trzeba było wyszarpać ziemię, to jeszcze przekłamuje historię, bo przemilcza brytyjski wkład w powstanie Izraela, a więc przede wszystkim deklarację Balfoura z 1917 roku oraz warunki mandatu sprawowanego przez Brytyjczyków w Palestynie. Ponadto umieszcza Izrael, nader kuriozalnie, w rodzinie narodów, które przezwyciężyły imperializm i uwolniły się spod władzy kolonizatorów. Salim Daw i inni mieszkańcy jego wsi wiedzieli, że z chwilą gdy stali się obywatelami nowego państwa, musieli włączać się w obchody jego święta niepodległości, inaczej wzbudzaliby podejrzenia.
Co miał myśleć młody Salim o tym, że mieszkańcom jego wsi nie pozwalano wrócić do własnych domów, a kiedy jednak próbowali, to nazywano ich „infiltratorami”, jakby powrót do miejsca, w którym przeżyli całe swoje życie, był aktem sabotażu? Jak dziwnie musieli się czuć ci, którzy właśnie stracili wszystko, a teraz mieli schować dumę do kieszeni i świętować niepodległość kraju, który spowodował Nakbę.
W spektaklu wystawianym na scenie Pałacu Kultury w Ramallah latem 2013 roku Salim zaproponował inną perspektywę. W konwencji satyry zakomunikował nam, swoim widzom w Ramallah, że on i mieszkańcy jego wsi czuli się wolni jeden, jedyny raz w roku, w izraelskie święto niepodległości, kiedy mieli wolny dzień. Kobiety szykowały prowiant, a potem wszyscy pakowali się do ciężarówek – tego dnia nie wystawiano mandatów za nieprawidłowe parkowanie – i wyruszali na piknik, wiwatując i śpiewając na cały głos, gdy zbliżali się do policyjnego samochodu. Wcześnie rano dojeżdżali nad Jezioro Tyberiadzkie na północy Izraela, rozkładali dywaniki nad samą wodą i rozpalali grille. Były śpiewy i tańce. Jak to opisał: „Co roku mieliśmy kilku topielców. A bo co? My, Arabowie, topimy się w ich niepodległości. Wieczorem było nam smutno i przykro, że musimy wracać. Tu kończy się nasza wolność… aby wolność innych, zwana demokracją, mogła się rozpocząć”. Ostatnią frazę Salim wypowiedział dobitnie, jak hasło na manifestacji.
Gdy on i około 160 tysięcy Palestyńczyków, którzy zdołali pozostać tam, gdzie teraz był Izrael, musieli zmagać się z dziwnym nowym losem, pokolenie Palestyńczyków urodzonych po drugiej stronie linii zawieszenia ognia z 20 lipca 1949 roku, zwanej też zieloną linią, na Zachodnim Brzegu, żyło pod władzą jordańską w prawie całkowitej nieświadomości tego, co działo się w sąsiednim Izraelu.
Według górnolotnej metafory przed „powrotem” Żydów z wygnania nikt tam nie mieszkał. Palestyńczycy, którym zdarzyło się tam być, przybyli rzekomo dopiero po rozpoczęciu pierwszej fali syjonistycznej kolonizacji, skuszeni możliwościami ekonomicznymi. Poza tym ziemia leżała odłogiem: pustynia czekała dwa tysiące lat na powrót swoich pierwotnych i prawowitych właścicieli, Żydów, i ponowne zasiedlenie przez nich. To nie przypadek, że w dokładnie taki sam sposób uzasadniają swoje działania kolonizatorzy na przestrzeni dziejów jak świat długi i szeroki.
Jakkolwiek niedorzecznie brzmi dziś to wytłumaczenie, było wtedy w szerokim obiegu i nadal bywa rozpowszechniane, a co jeszcze dziwniejsze, akceptowane przez większość ludzi na świecie. Wciąż jeszcze nie ma hebrajskiego słowa na największą katastrofę, jaką ustanowienie państwa Izrael ściągnęło na Palestyńczyków, którą my nazywamy Nakbą. Niedawno upamiętnianie Nakby w Izraelu stało się nielegalne w świetle prawa. Upierając się przy swojej wersji rzeczywistości na spotkaniu z prezydentem Macronem w Paryżu 10 grudnia 2017 roku, izraelski premier Benjamin Netanjahu powiedział, że zanim Palestyńczycy będą mogli usiąść przy negocjacyjnym stole, muszą uznać dziejową prawdę, iż Jerozolima jest stolicą Izraela od trzech tysięcy lat. Jako dowód wskazał Pismo Święte.
To, że Palestyńczycy muszą zaakceptować tę farsę jako warunek wstępny rozmów pokojowych, potwierdza tylko, że ci, którzy dzierżą władzę, mogą definiować rzeczywistość w dowolnie absurdalny sposób. Izrael od prawie pięćdziesięciu siedmiu lat może odmawiać zastosowania międzynarodowego laickiego prawa humanitarnego, IV konwencji genewskiej z 1949 roku, wobec Palestyńskich Terytoriów Okupowanych obejmujących Wschodnią Jerozolimę – uznanych za okupowane przez społeczność międzynarodową – i szukając potwierdzenia swoich tez, powoływać się na Biblię.
Piątego listopada 2018 roku Netanjahu stwierdził: „Władza to w polityce zagranicznej rzecz najważniejsza. «Okupacja» to brednia. Są silne państwa, które okupowały i przesiedlały ludność, a nikt o nich nie mówi”[2].
Utrata Palestyny w 1948 roku była szokiem i doprowadziła Palestyńczyków do trwającej dziesięciolecia rozpaczy. Nawet im się nie śniło, że niewielkiej żydowskiej społeczności w Palestynie uda się wypędzić większość Palestyńczyków z ich domów i zastąpić ich Żydami. Po trosze zawiodła ich wyobraźnia, istniała bowiem przepaść wynikła z różnicy doświadczeń między gorliwymi żydowskimi bojownikami, z których wielu widziało na własne oczy Holocaust, a niczego niepodejrzewającymi Palestyńczykami. Coś koszmarnie podobnego przydarzyło się nam znowu po 1967 roku, kiedy po wygranej wojnie sześciodniowej Izrael podbił Zachodni Brzeg, Wzgórza Golan, Gazę i Synaj i rozpoczął okupację tych ziem. Nie mieściło nam się też w głowach to, że Izraelowi może ujść bezkarnie osiedlenie ponad 750 tysięcy izraelskich Żydów pośród nas, na Zachodnim Brzegu i we Wschodniej Jerozolimie. U nas jeden dom budowało się cały rok. Myśl, że Izraelczycy wnet zawładną całym wzgórzem, pobudują domy, a z nich żydowskie osiedle i doprowadzą tam wodę i prąd, przechodziła ludzkie pojęcie. Jak mieliśmy wyobrazić sobie, że w tych odległych rejonach powstaną nowe osady, które zmiotą gaje oliwne, odmieniając charakter znanych nam okolic, wyleją beton i pokryją nasze tarasowe wzgórza szeregami identycznych bloków i biegnącymi prosto wielopasmowymi autostradami?
Znany izraelski powieściopisarz powtórzył śpiewkę wielu izraelskich propagandystów, że ustanowienie Izraela było ni mniej, ni więcej, tylko cudem. Dane ujawnione z odtajnionych niedawno archiwów potwierdzają, że nie był to żaden cud. Porównując potencjał wojskowy i taktyczny, można było przewidzieć, że syjoniści wygrają wojnę 1948 roku przeciwko tak zwanym siedmiu arabskim armiom, które usiłowały nie dopuścić do utworzenia państwa. Cudem było natomiast to, że Izraelowi udało się wyrugować z tych ziem ich mieszkańców, choć jednocześnie nie przestawał się tego wypierać, i że stało się to bez żadnego potępienia ze strony społeczności międzynarodowej ani presji, aby wprowadzić w życie przysługujące Palestyńczykom prawo powrotu. Pomimo wielu prób naświetlania tej sytuacji nam, Palestyńczykom, nie udało się jak do tej pory znacząco zmienić sposobu, w jaki te wydarzenia są postrzegane przez Izraelczyków, ba, przez cały świat.
W jakich okolicznościach arabskie słowo nakba stało się nazwą wydarzeń 1948 roku? Walki między siłami izraelskimi i arabskimi zakończone wypędzeniem większości palestyńskich mieszkańców ziem, na których powstał Izrael, przyniosły porażkę stronie arabskiej, a izraelskiej oszałamiające zwycięstwo. W języku arabskim słowo „porażka” brzmi hazima. Ale nie wybrano go na opisanie ówczesnych wydarzeń. Dlaczego?
Porażka oznacza zazwyczaj, że społeczeństwo, czy naród, doznaje niepowodzenia, a jego wartości zostają podane w wątpliwość. Może minąć wiele lat, zanim się pozbiera, odbuduje to, co straciło, i być może się odrodzi. Właśnie coś takiego przydarzyło się w 1945 roku, po drugiej wojnie światowej, Niemcom i Japonii. Część lub całość terytoriów obu tych państw znalazła się pod okupacją zwycięzców. Obydwa niebawem wyrosły na potężne narody. Przypadek Palestyny jest jednak inny.
W Palestynie nastąpił całkowity rozpad narodu. Ludzie zostali wypędzeni ze swojej ojczyzny i rozproszeni – część znalazła się w Strefie Gazy pod władzą Egiptu, część na Zachodnim Brzegu Jordanu i w Jerozolimie Wschodniej pod władzą Jordanii, reszta w obozach uchodźców w państwach ościennych. Jednak wbrew konwencji Organizacji Narodów Zjednoczonych nie zostali oni uznani za uchodźców. Izrael odmawiał traktowania Palestyńczyków, których wygnano z ich domów w 1948 roku, jako uchodźców. To by sugerowało, że Palestyna była ich krajem, do którego powinni móc wrócić. Jedno i drugie było nie po myśli izraelskich władz, które dokładały starań, aby im ów powrót uniemożliwić. Ponadto uchodźcy palestyńscy nie zostali objęci opieką Biura Wysokiego Komisarza Narodów Zjednoczonych do spraw Uchodźców (UNHCR), gdy je utworzono w 1951 roku. Zamiast trafić pod parasol UNHCR i podlegać ustanowionym w tamtym roku prawnym uregulowaniom dotyczącym uchodźców z całego świata, otrzymali odrębny status, a w ONZ powstała instytucja, która miała się zajmować właśnie nimi. Była to United Nations Relief and Works Agency (UNRWA, Agencja Pomocy Narodów Zjednoczonych), w której nazwie rzuca się w oczy brak słowa refugees, „uchodźcy” (choć jej pełna nazwa zawiera dookreślenie for Palestinian Refugees in the Near East, „na rzecz palestyńskich uchodźców na Bliskim Wschodzie”). Uchodźcy palestyńscy są wyłączeni spod Konwencji dotyczącej statusu uchodźców z 1951 roku oraz spod protokołu z 1967 roku, jeżeli otrzymują pomoc od UNRWA. Mimo to prawicowy izraelski rząd od lat dwoi się i troi, żeby zniszczyć tę organizację. Ostatnia próba miała miejsce w trakcie obecnej wojny w Gazie, kiedy to Izrael oskarżył dziesięć osób z personelu UNRWA o udział w zabójstwach dokonanych 7 października 2023 roku. Skłoniło to głównych darczyńców do wstrzymania wpłat na rzecz UNRWA, która świadczy pomoc prawie sześciu milionom palestyńskich uchodźców w trzech krajach oraz na terenach okupowanych, w tym we Wschodniej Jerozolimie.
Utworzenie Izraela oznaczało, że Palestyna przestała istnieć. Izrael do dziś odmawia uznania istnienia Palestyńczyków jako narodu z prawem do samostanowienia. Sytuacja zaogniła się jeszcze bardziej po wybuchu ostatniej wojny w Gazie, gdy w trakcie walki z Hamasem armia izraelska nie cofnęła się przed zabijaniem dziesiątków tysięcy ludzi, niszczeniem domów i burzeniem palestyńskich uniwersytetów, muzeów oraz miejsc o znaczeniu historycznym, jakby chodziło jej o wymazanie śladów palestyńskiego istnienia.
Żeby opisać to, co przydarzyło się narodowi palestyńskiemu w 1948 roku, trzeba było słowa mocniejszego niż „porażka”, o innym wydźwięku. Po wielu naradach padło na określenie nakba, bo to, co się stało, było, nie przymierzając, totalną katastrofą. Aczkolwiek katastrofa odbiera ofierze sprawstwo: jak gdyby Palestyńczyków spotkało fizyczne zniszczenie, kataklizm, w obliczu którego byli bezsilni. Aż do powstania Organizacji Wyzwolenia Palestyny w latach sześćdziesiątych XX wieku palestyńscy uchodźcy nie mieli głosu i byli na ogół bierni. OWP dała im siłę sprawczą, dzięki której podjęli walkę zbrojną z Izraelem.
Izraelska wersja wydarzeń z 1948 roku jest narracją dominującą, co więcej, narracją wspieraną przez tę najpoczytniejszą z książek, jaką jest Biblia, nie wspominając o współczuciu wywołanym przez jedną z najstraszniejszych zbrodni nowoczesnej historii, Holocaust. Palestyńczycy musieli opowiadać światu swoją wersję tego, co ich spotkało w 1948 roku w takim właśnie kontekście, i do dziś nie udaje nam się z nią przebić.
W eseju pod tytułem Permission to Narrate („Zgoda na opowieść”) palestyński uczony Edward Said zauważył, że choć zasadność, słuszność i autorytet prawa międzynarodowego, rezolucje i konsens były – i są po dziś dzień – po stronie Palestyńczyków, amerykańscy decydenci i środki masowego przekazu po prostu nie chcą „dostrzec związku, wyciągnąć wniosków [ani] stwierdzić prostych faktów”. Ta odmowa pozostaje podstawą działania amerykańskich mediów i polityki i zawiera w sobie zaprzeczenie zasadniczej prawdy o tym, że narracja Palestyńczyków „wyrasta bezpośrednio z opowieści o ich istnieniu w Palestynie i wysiedleniu z niej”[3].
Nakba była głównym i najbardziej formacyjnym doświadczeniem w moim życiu. Urodziłem się już po niej w Ramallah na Zachodnim Brzegu, dokąd moja rodzina trafiła po wygnaniu ze swego nadmorskiego domu w gwarnym mieście Jafa. Gdy dorastałem, mówiło się tylko o utraconej ziemi, wstrząsie i grozie tego, co nam się przydarzyło, a dowody cierpienia mieliśmy wszędzie wokół.
Pamiętam, jak moja babcia, którą wypędzono z Jafy w kwietniu 1948 roku, spoglądała z Ramallah na światła na horyzoncie za wzgórzami w przeświadczeniu, że patrzy właśnie na światła Jafy. Jej wzrok był zawsze utkwiony w horyzoncie, a podążając za jej spojrzeniem, ja też nauczyłem się nie patrzeć na to, co tutaj, i nie tracić z oczu odległych świateł. Ramallah i jego wzgórza nie istniały dla mnie same w sobie, były punktem obserwacyjnym, skąd kierowało się wzrok na to, co w oddali, mianowicie na Jafę, której nigdy nie znałem. Wieczorami, kiedy szliśmy do domu, babcia przystawała ze mną na szczycie wzgórza przed zejściem ulicą prowadzącą do naszego domu. „Spójrz – mówiła wtedy. – Spójrz na te światła na horyzoncie”. Stała w nabożnym milczeniu, a ja stawałem obok, ściskałem jej miękką, ciepłą dłoń i z zapartym tchem ze wszystkich sił starałem się skupić uwagę na widnokręgu, wyobrażając sobie, co to za miejsce rozjaśniają te światła. Długo byłem zakładnikiem wspomnień, percepcji i postaw innych ludzi, nie umiałem się ich wyzbyć. Moje odczuwanie tamtego miejsca było zapośredniczone. Ale też nigdy nie sądziłem, że i ja mam do niego prawo. Starsi wiedzieli lepiej. Czułem, że powinienem zdawać się na nich w tych sprawach.
Potem, w czerwcu 1967 roku, Izrael wygrał kolejną wojnę z państwami arabskimi i przystąpił do okupacji, między innymi, Wschodniej Jerozolimy, Zachodniego Brzegu Jordanu oraz Strefy Gazy, tym samym dopełniając podboju całego terenu Palestyny. Także Ramallah.
Po nastaniu izraelskiej okupacji Zachodniego Brzegu, gdzie mieszkam całe swoje życie, mogłem odwiedzić Jafę. Wtedy zacząłem przenosić wzrok z horyzontu bliżej domu, na wzgórza, wśród których mieszkałem. Także wtedy uświadomiłem sobie, że światła, które oglądaliśmy z babcią na horyzoncie z Ramallah, to były światła Tel Awiwu, a nie Jafy.
[1] Więcej na temat hebrajskich nazw można znaleźć w książce Merona Benvenistiego, Sacred Landscape. The Buried History of the Holy Land since 1948, transl. Maxine Kaufman-Lacusta, University of California Press, Berkeley 2002, s. 19.
[2] Benjamin Netanjahu, „Times of Israel”, 5 listopada 2018.
[3] Edward Said, Permission to narrate, „Journal of Palestine Studies” 1984, vol. 13, no. 3, s. 27–48.