Głoś to na górze - fragment
Wszyscy zawsze mówili, że kiedy John dorośnie, będzie kaznodzieją jak jego ojciec. Słyszał te słowa tak często, że chociaż nigdy o tym nie myślał, sam w nie uwierzył. Właściwie zaczął o tym myśleć dopiero rankiem w dniu swoich czternastych urodzin, ale wtedy było już za późno.
W najwcześniejszych wspomnieniach, które w pewnym sensie były jego jedynymi wspomnieniami, widział pośpiech i rześkość niedzielnych poranków. Tego dnia wszyscy wstawali jednocześnie; ojciec, który nie musiał iść do pracy i przed śniadaniem odmawiał z nimi modlitwę; matka, jak zawsze w niedzielę porządnie ubrana i wyglądająca prawie młodo, z prostymi włosami pod białym, przylegającym do głowy czepkiem, który obowiązywał święte kobiety; jego młodszy brat Roy, który w niedzielę milczał, bo ojciec był w domu; Sarah z czerwoną wstążką we włosach, jak zawsze obsypywana przez ojca pieszczotami, i malutka Ruth, ubrana na biało i różowo, przebywająca drogę do kościoła w ramionach matki.
Kościół nie był daleko, stał przy Lenox Avenue, o cztery przecznice od nich, na rogu obok szpitala. Do tego szpitala poszła matka, kiedy miał się urodzić Roy, a potem Sarah i Ruth. John słabo pamiętał ten pierwszy raz, kiedy poszła rodzić Roya; ludzie mówili, że podczas nieobecności matki awanturował się i płakał; pamiętał jednak dość, żeby odczuwać lęk, ilekroć jej brzuch znowu zaczynał pęcznieć, bo wiedział, że jak zacznie się to pęcznienie, w końcu mu ją zabiorą i wróci do domu z kimś obcym. Sama też robiła się za każdym razem trochę bardziej obca. Niedługo znowu tam pójdzie, powiedział Roy – znał się na takich rzeczach dużo lepiej niż John. John obejrzał matkę bardzo uważnie i nie spostrzegł żadnego pęcznienia, ale kiedyś rano ojciec modlił się za „małego podróżnika, który niedługo do nich przybędzie”, więc John wiedział, że Roy mówi prawdę.
A zatem odkąd John sięgał pamięcią, w każdy niedzielny poranek wychodzili na ulicę – Grimesowie w drodze do kościoła. Przyglądali im się grzesznicy na Lenox Avenue: mężczyźni o mętnych oczach i zmiętych twarzach, wciąż ubrani w sobotnie wyjściowe garnitury, wygniecione teraz i zakurzone; kobiety o zachrypniętych głosach, w obcisłych, jaskrawych sukniach, z papierosami w palcach albo w kącikach zaciśniętych warg. Rozmawiali, śmiali się, bili między sobą, a kobiety biły się jak mężczyźni. Przechodząc obok tych mężczyzn i kobiet, John i Roy wymieniali szybkie spojrzenia, John wyraźnie zakłopotany, Roy uśmiechnięty. Kiedy Roy dorośnie, będzie taki jak oni, jeżeli Pan nie odmieni jego serca. Te kobiety i mężczyźni, których mijali w niedzielny ranek, spędzili noc w barach albo w domach publicznych, albo na ulicach, albo na dachach, albo pod schodami. Pili. Od przekleństw przechodzili do śmiechu, od gniewu do chuci. Kiedyś obaj z Royem przyglądali się mężczyźnie i kobiecie w piwnicy domu przeznaczonego na rozbiórkę. Robili to na stojąco. Kobieta zażądała pięćdziesięciu centów i mężczyzna błysnął brzytwą.
John nigdy już nie poszedł patrzeć; bał się. Ale Roy podglądał wiele razy i powiedział Johnowi, że robił to samo z dziewczynkami mieszkającymi dalej przy ich ulicy.
A jego ojciec i matka, którzy w niedzielę chodzili do kościoła, też to robili, John słyszał ich czasem w sypialni obok, słyszał mimo chrobotu i pisku szczurów, mimo muzyki i przekleństw w mieszkaniu prostytutki na dole.
Ich kościół nosił nazwę Świątyni Ognia Ochrzczonego. Nie był to największy kościół w Harlemie i nie był najmniejszy, ale John wzrastał w przekonaniu, że jest najlepszy i najbardziej uświęcony. Jego ojciec, jako główny diakon w tym kościele – było ich tylko dwóch, drugi, bardzo czarny i pulchny, nazywał się Braithwaite – chodził z puszką i czasem wygłaszał kazania. Pastor, ojciec James, był wesołym, dobrze odżywionym człowiekiem o twarzy jak ciemnawy księżyc. Głosił kazania we wszystkie niedziele po Zielonych Świątkach, w lecie prowadził nabożeństwa odrodzenia religijnego, namaszczał i uzdrawiał chorych.
W niedzielę rano i w niedzielę wieczorem w kościele było pełno; w niektóre specjalne niedziele było pełno przez cały dzień. Rodzina Grimesów przychodziła gromadą, zawsze trochę spóźniona, przeważnie w połowie niedzielnej lekcji religii, która zaczynała się o dziewiątej. Matka była winna tym spóźnieniom, przynajmniej według ojca; jakoś nigdy nie potrafiła doprowadzić do tego, żeby dzieci, i ona sama, były gotowe na czas. Zdarzało się, że zostawała w domu i przychodziła dopiero na poranne nabożeństwo. Po wejściu do kościoła Grimesowie rozdzielali się, matka i ojciec zasiadali w klasie dla dorosłych, gdzie nauczała siostra McCandless, Sarah kierowano do klasy dla dzieci, a John i Roy szli do klasy dla średnio zaawansowanych, gdzie prowadził nauki brat Elisha.
Kiedy John był mały, nie uważał w szkółce niedzielnej i nigdy nie pamiętał tekstu lekcji wyznaczonej na ten dzień, czym ściągał na siebie gniew ojca. Około czternastego roku życia, gdy wysiłki domu i Kościoła połączyły się, żeby go przywieść do ołtarza, usiłował sprawiać trochę poważniejsze wrażenie i w ten sposób mniej się rzucać w oczy. Ale jego uwagę rozpraszał nowy nauczyciel: Elisha, siostrzeniec pastora, niedawno przybyły z Georgii. Ten siedemnastoletni chłopiec, zaledwie trzy lata starszy od Johna, został już zbawiony i był kaznodzieją. John wpatrywał się w Elishę przez całą lekcję, zachwycało go brzmienie głosu Elishy, znacznie głębszego i bardziej męskiego niż głos Johna, zachwycały go smukłość, wdzięk, siła, czarność Elishy w niedzielnym ubraniu; zastanawiał się, czy on sam będzie kiedyś tak święty, jak święty jest Elisha. Nie śledził jednak lekcji i gdy czasem Elisha nagle przerywał wykład i zadawał Johnowi pytanie, John mieszał się zawstydzony, wilgotniały mu dłonie i serce głośno biło w piersi. Elisha uśmiechał się, strofował go łagodnie i lekcja toczyła się dalej.