Dodaj produkty, które lubisz i chcesz kupić później.
Zapisz na liście zakupowej
Stwórz nową listę zakupową

Gościnne występy - fragment

2.

Projektanci są fajni. Potrafię nawet wskazać moment, kiedy nasza profesja osiągnęła historyczny szczyt społecznej aprobaty. Był rok 2007. Na ekrany wszedł film Juno, smutno-śmieszna historia o ciężarnej nastolatce. W kluczowej scenie bohaterka zastanawiała się nad rodzicami adopcyjnymi dla dziecka, by w końcu podać ich charakterystykę:

Myślałam o projektancie graficznym po trzydziestce i jego superżonie, Azjatce, która się fantastycznie ubiera i gra na gitarze basowej. Ale staram się być elastyczna.

Film dostał Oscara za oryginalny scenariusz. Jak można się domyślać, projektanci graficzni byli zachwyceni. Prawo do adoptowania dzieci wyznacza najwyższy poziom społecznej akceptacji.

Na przełomie stuleci designerzy cieszyli się świetną opinią. Pracownicy agencji reklamowych, graficy, spece od architektury tworzyli śmietankę klasy średniej. Klasę kreatywną, w której pokładano (może ktoś nadal pokłada) wielkie nadzieje. Do której aspirowano.

Ale tak w ogóle, świetnie rozumiem Juno. Większość projektantów, których poznałem, to bardzo fajni ludzie. Inteligentni, zabawni, otwarci i ciekawi świata. Czasami stworzenie takiego wrażenia wymagało wysiłku. Zaraz po studiach pracowałem z designerem, który – wbrew stereotypowi – okazał się zamkniętym w sobie, niekontaktowym pesymistą. Przed spotkaniem z klientem zawsze wciskał na swoją udręczoną głowę kolorową baseballową czapeczkę. Czapeczka świadczyła, że właściciel jest prawdziwym designerem. To znaczy spełnia oczekiwania zleceniodawcy w kwestii łagodnego nonkonformizmu i umiarkowanego luzactwa (które jednak przenigdy nie zagrozi terminom wykonania projektu).

A przy tym designerzy byli pożyteczni. Zajmowali się poprawianiem świata. Każdy projekt klamki, samochodu, filiżanki, kroju pisma wydawał się troszkę lepszy od poprzedniego. Odrobinę wygodniejszy, ciut bardziej użyteczny od poprzednich.

Fajni ludzie odpowiadali za dostarczanie fajnych rzeczy. Z każdym rocznikiem – opuszczającym szkoły designu – coraz fajniejsze. Co obiecywało fajną przyszłość.

Wczoraj przeczytałem, że na jednym z polskich festiwali designu nadal przyznaje się nagrodę pod nazwą MUST HAVE.

Design to znaczy „trzeba mieć”.

3.

Czy wiecie, że:

· co minutę do oceanu trafia ciężarówka plastiku,
· największa wyspa śmieci jest wielkości Francji,
· żółwie mylą meduzy z torebkami foliowymi.

Oczywiście, że wiecie. Nie da się tego nie wiedzieć. Takie informacje wyświetlają się w tramwajach pomiędzy reklamami. Drukują je w magazynach pokładowych.

Zaczerpnąłem dane z wiarygodnego źródła. Z zeszytu mojej córki, która chodzi do siódmej klasy. My w jej wieku uczyliśmy się na pamięć wskaźników produkcji węgla, cukru i samochodów osobowych.

Codziennie czytamy o płonących wysypiskach. Buntach śmieciowych. Oglądamy brzuchy wielorybów wypchane jednorazowymi opakowaniami, puszkami, gazetami, ubrankami, klockami lego, jajkami z niespodzianką, butami do biegania.

Dzisiejsze śmieci to wczorajszy design. W zbliżeniach rozpoznajemy logotypy światowych firm, jak również lokalną produkcję. Z elementami tak wysoko cenionej typografii wernakularnej. Przecież to wszystko nasze projekty. Samica wieloryba wyrzucona na brzeg w Alicante miała w żołądku dwadzieścia dwa kilogramy designu. Świata nie wykończył Robert Oppenheimer ani projekt Manhattan. Niewykluczone jednak, że zrobił to Verner Panton.

Możemy teraz bić na alarm. Ogłosić ekologiczny konkurs, zaprojektować dwieście plakatów ze społecznym przesłaniem. Obronić tysiąc dyplomów, bez wyjątku zaangażowanych i ogromnie etycznych.

Możemy też twierdzić, że nie mamy z tym nic wspólnego, bo domeną projektowania są dane, usługi, doświadczenia, organizmy. Strach pomyśleć, do czego to doprowadzi. Ale wszyscy i tak widzą, co się stało. Fajni projektanci nieźle dokopali planecie. Zresztą nie po raz pierwszy. Oczywiście, że design nie odpowiada za wszystko, co najgorsze. On tylko zbyt chętnie brał na siebie obowiązki przedstawiciela epoki. Zbyt ochoczo żyrował cudze pożyczki. Zbyt zapalczywie reklamował to, co modne. Zbyt pewny siebie występował jako fajna twarz niefajnej rzeczywistości. Ambasador marki.

Jak to szło?

Ktoś mówi: zło jest bezimienne,
A nas użyto jak narzędzi.
Ma rację. I ku zgubie pędzi.

Pomyślałem, że studenci designu będą już wkrótce meblować świat dla pokolenia mojej córki. Dla tych dzieciaków, które notują w zeszytach roczną produkcję odpadów i liczbę wymarłych gatunków. Te dzieciaki już widzą, że coś jest nie tak. Wychodzą na ulicę, żeby walczyć z globalnym ociepleniem. Pewnie rozumieją, że design dotyczy nie tylko ludzi (co dla mnie jest wciąż pomysłem nieoswojonym i świeżym). Czy kapitalizm przekupi je nowymi gadżetami?

Projektanci podsuną im nowe rozrywki, nowe usługi i budynki. A może przeciwnie? Zaczną pracować nad ograniczaniem produkcji, zachowaniem zasobów, równym podziałem tego, co nam jeszcze zostało. Czy takie myślenie da się pogodzić z wolnym rynkiem? Czy, jak zwykle, zamienimy je na kilka modnych haseł, parę etycznych zabawek dla przewrażliwionych pacholąt?

4.

W chwilach niepewności wracam do starych wierszy.

W 1954 roku ukazał się ostatni tom Leopolda Staffa. Poeta dobiegał osiemdziesiątki. Debiutował ponad pół wieku wcześniej. Wiersz, który przeczytam, ma wszystkiego sześć linijek. Jeśli nic się nie zmieniło, można go znaleźć w podręczniku do liceum.

Budowałem na piasku
I zawaliło się.
Budowałem na skale
I zawaliło się.
Teraz budując, zacznę
Od dymu z komina.

Kiedyś uznałbym te słowa za sugestię, żeby nie koncentrować się na przedmiocie, materiale ani technologii. Żeby uwzględniać w projekcie także to, co miękkie, zmienne, rozproszone, nietrwałe, nieuchwytne.

Jack Lenk opowiadał o projektowaniu dla płynnego świata, gdzie zacierają się granice dziedzin i pojęć, a świat cyfrowy łączy z realnym (o ile takie rozróżnienie ma jeszcze rację bytu).

5.

Dzisiaj myślę inaczej.

Spójrzmy jeszcze raz. Dym z komina. Ten obraz stracił niewinność. Nie przywodzi myśli o wiejskiej chacie. Zresztą w 1954 roku także mógł budzić niepokój.

Epoka przemysłowa oddychała dymem.

Dziś kupujemy maski. Sprawdzamy poziom smogu. Zerkamy na aplikacje w smogofonach. Dyskutujemy o produktach spalania węgla. Ze swadą porównujemy różne rodzaje pyłów i zanieczyszczeń. Dawniej z podobnym zapałem wypowiadaliśmy opinie na temat różnych gatunków piw rzemieślniczych. To już nie jest ten dym, który spiralną kreską rysowaliśmy w dzieciństwie przyklejony do dachów, lokomotyw i aut. To ślad węglowy. Dowód w sprawie. Dowód zbrodni odciśnięty w powietrzu.

Może więc wskazówka brzmiałaby tak:

Zaczynajmy od końca. Nie od materiału, nie od surowca, lecz od resztek, pozostałości, odpadów. Zacznijmy od rozpoznania skutków, oszacowania strat, które przyniesie nasze działanie. Od śladów, które zostawimy w życiu innych ludzi. Wtedy zobaczymy świat, który jest skomplikowany, pełen niewidocznych powiązań i zależności.

Nie warto udawać, że go rozumiemy. To uzurpacja. Designerzy zbyt często i zbyt ochoczo wchodzili w rolę mądrali, który na wszystko znajdzie sposób. Najpierw trzeba przyznać, że nie mamy odpowiedzi. Nie wiemy. Nie rozumiemy. A potem uporczywie próbować.

Musimy próbować. Musimy rozwikłać dym, zrozumieć mgłę. Przeniknąć plątaninę nici, pasm, zależności, którymi oplecione są rzeczy i ludzie.

Będziemy popełniać błędy. Nieraz przegramy. Ale może przynajmniej ktoś nas uzna za fajnych ludzi. Takich naprawdę fajnych. Nie zadufanych szpanerów. Tylko takich, którym warto oddać dzieci na wychowanie.

Co jest – jak wiadomo – zadaniem designu.

pixel