Kraków - miasto zero - fragment
Cmentarz na końcu ulicy
Prawdziwe życie toczy się na cmentarzu. I nie chodzi tu o rytuały pogrzebowe czy zwyczaje związane z Dniem Zadusznym. Raczej o fakt, że jest to miejsce, w którym zaszyfrowane są istotne informacje o społeczności żyjącej wokół. Informacje – dodajmy – często pomijane we wspomnieniach i w opracowaniach historycznych, niemieszczące się w oficjalnej narracji, prowadzące do kolejnych pytań, ujawniające powiązania rodzinne, kwestie pamięci i zapomnienia, zamożności i ubóstwa.
Cmentarz jest zbiorem podpowiedzi, które rzadko wykorzystujemy. Częściowo dlatego, że aby je dostrzec i móc z nich korzystać, trzeba znać ich kontekst. I to znać go tylko na tyle, by w naszych głowach na widok kolejnych grobów nie pojawiały się gotowe opowieści. Bo wtedy zamiast kwestii do rozszyfrowania otrzymujemy zaledwie indeks osobowy do opowiedzianego już wielokrotnie i niedającego się zakwestionować obrazu miasta. Tak było z Krakowem. Miastem, które znałem na tyle dobrze, by kojarzyć nazwiska na nagrobkach, i na tyle słabo, by w głowie pojawiały się pytania, a nie gotowe opowieści. Narracje o tym mieście – publicystyczne i naukowe, oficjalne i potoczne – zawsze wywoływały we mnie wątpliwości. Większe niż w przypadku innych miast. I nawet nie dlatego, że nie zgadzały się fakty, ale dlatego, że trudno było uniknąć wrażenia, że są niekompletne. Albo inaczej, że sposób opowiadania służy omijaniu sporej części zdarzeń. To były jednak tylko przypuszczenia, które bardzo trudno byłoby potwierdzić. Gdyby nie cmentarz. Jeśli wszystkie te historie miałyby okazać się prawdziwe, to – mówiąc z przesadą – połowy grobów musiałoby nie być, pochowani w nich ludzie musieliby w Krakowie nie mieszkać, nie tworzyć, nie robić interesów i nie rządzić.
Cmentarz Rakowicki był na końcu ulicy, przy której mieściła się moja uczelnia. Kilka minut dzieliło sale wykładowe od dużego parku wypełnionego nagrobkami. Od miejsca ze wspaniałymi drzewami, z wiewiórkami, ptakami i tysiącami napisów – nazwisk, sentencji, dat. Cmentarz wciągał, był na tyle duży, że za każdym razem można było wybrać inną kombinację alejek, że nawet po dwóch–trzech latach odwiedzania go łatwo było trafić na ciekawy grób, na który wcześniej nie zwróciłem uwagi. Obserwacje nakładały się na siebie i tworzyły zupełnie inny obraz miasta od tego, który miałem w głowie. Czasami prowadziły do jakiejś nieznanej mi wcześniej książki czy historii dającej się zrekonstruować dzięki wyszukiwarce internetowej.
Często jednak niczego nie można było ustalić. Trzeba by – myślałem – poświęcić jakieś dziesięć lat, żeby posprawdzać zapisane w czasie ponad setki spacerów podpowiedzi i pytania. Znając je, nie można byłoby napisać o tym książki takiej jak ta, tylko wielotomowy przewodnik po cmentarzu. Pełen szczegółów, ale bezbronny wobec gotowych opowieści krążących wokół jego bohaterów. Wybrałem inny wariant – napisanie o sposobie, w jaki cmentarz mówi o mieście. I o tym, co może z tego wynikać.
Z czasem zrozumiałem, że trzeba się wręcz trzymać z daleka od logiki prostego cmentarnego przewodnika. Sporo pytań nie dotyczy bowiem biografii osób pochowanych, ale szerszych relacji między Cmentarzem Rakowickim a Krakowem. Zacząłem w roku 2021. Kilkadziesiąt metrów od bramy głównej miesiącami wisiał transparent: „Kupię grobowiec na Cmentarzu Rakowickim. Cena do miliona zł". Czekał na sprzedawcę, a może kusił kolejnych w ramach jakiegoś niezwykłego projektu biznesowego. Mogło być i tak, i tak. Wystarczy, że grób stał się dobrem wartym dużych pieniędzy. Może nawet – wartym inwestycji. Z czasem takich obserwacji było więcej – nagrobki z tabliczką „Sprzedam do pogrzebu lub ekshumacji" i numerem telefonu albo informacja o sprzedaży grobu z piwnicą na pięć miejsc. Ponadto opowieści o podarowanym bliskiej osobie na czterdzieste urodziny „miejscu w grobie", rodzinnych rachunkach, obliczających, kto jeszcze się „zmieści". I świadomość, że pochówek na Rakowickim jest czymś zasadniczo innym niż na zwykłym krakowskim cmentarzu.
Cmentarz nie mógł być zatem tylko „miejscem spoczynku", w którym ludzie odwiedzają groby bliskich zmarłych. Musiał być czymś innym. A przez to wyjątkowym źródłem wiedzy. Nie uporządkowanej według jakiejś legendy, jakiegoś nadrzędnego planu, ale też niebędącej całkowitym chaosem. Dla mnie, już po kilkunastu spacerach, Rakowice stały się kluczem do Krakowa. Do miasta, którego historia przypomina rozmowy z członkami rodziny skrywającej jakieś tajemnice. I na wszelki wypadek snuje opowieści wyuczone na pamięć, nieróżniące się nawet przecinkiem, intonacją, sposobem wymawiania najważniejszych nazwisk, krakowskich dzielnic i ulic, miejsc opatrzonych nazwami zwyczajowymi, które znają tylko tutejsi.
Ale ta lokalna postawa nie została umówiona. Nikt nie przechodził kursu ukrywania prawdy. Pewne wątki po prostu nie istniały. Nie ma o czym mówić. Nikt nie drąży. Tak było z okresem PRL-u, bardzo słabo opisanym i dość ostentacyjnie pomijanym. Mówiąc przekornie, miałem wrażenie, że Kraków wtedy w zasadzie nie istniał. Przez cztery i pół dekady przechowywał skarby dawnej przeszłości, a potem jakby nie działo się tu zbyt wiele rzeczy wartych wspomnienia. Dość powiedzieć, że nie mamy dziś nawet spisu wybitnych osób pochowanych na cmentarzu po 1939 roku przez następnych osiemdziesiąt pięć lat.
Obok PRL-u tematem tabu był kapitalizm. Można było powiedzieć „kupcy krakowscy" – wszak to słowa wyjęte z przednowoczesnego arsenału ekonomicznego. „Przedsiębiorcy" – nieco trudniej. Ale „kapitaliści"? W Krakowie? A bez tego słowa nie sposób podjąć gry z nowoczesną przeszłością miasta. Jest ono ważne choćby dlatego, że zbyt wiele ogromnych grobowców kryje prochy osób nieznanych wyszukiwarkom, pomijanych w książkach o historii, pewnie jakoś tam nieciekawych lub niewygodnych. Ale w końcu takich, które stać na wielki pomnik postawiony własnej karierze czy choćby zamożności. Takich, które powinny być znane choćby z zajęcia, które wykonywały, z majątku, który posiadały lub którym obracały. Często musiałem uznać, że w prosty sposób nie da się tej kariery odtworzyć.
Rzecz nie dotyczyła wyjątków. Odwrotnie – wyjątkiem były te groby, których rozmach jest z naszej perspektywy uzasadniony, zrozumiały. Pewne światło na sprawę rzucił cytat zawarty w jednej z najciekawszych książek o Cmentarzu Rakowickim, której autorka przywołuje opinię wybitnego znawcy spraw krakowskich pierwszej połowy XIX wieku, Ambrożego Grabowskiego: „tak jak noszenie owych obszernych, obwód dających krenolin naszym kobietom, co to u wierzchu wąskie, u dołu potwornej szerokości obwód dające, podobnejże mody jest zwyczaj stawiania pomników na cmentarzu krakowskim ku pamiątce ludzi, o których w napisie na pomniku nie ma co powiedzieć: stawiają je dla bogatych, a naśladują ludzie niższego stanu, nie żeby zasłudze przodków i krewnych swoich położyć pamiątkę, lecz aby próżności swej dogodzić i pochwalić się z zamożności swojej"[1].
Czyli nie wypada? Każdy polski cmentarz przeczy temu przekonaniu. Ile razy zdziwi nas prosty i skromny nagrobek wybitnej osoby i rozdęty do dziwacznych form i rozmiarów kogoś, o kim pamięć ginie kilka lat po pogrzebie. Cmentarze nie są arystokratyczne – nie honorują wyłącznie zasłużonych osób i wpływowych rodzin, które tworzyły istniejące jeszcze w czasach Grabowskiego względnie sztywne hierarchie społeczne. Cmentarze miejskie już od pierwszych swoich chwil w wieku XIX są z gruntu nowoczesne, otwarte na realia kapitalizmu równie chętnie jak miasta. Mają swoją deweloperkę: puste groby lśniące nowością i zawierające elementy „klasy premium". Czasami mają już gotowe napisy wymagające tylko uzupełnienia datą śmierci. Opowiadają nam kapitalizm XXI wieku. Napis: „Wszystko zawierzyliśmy Bogu", znaleziony na takim grobie na jednym z cmentarzy aż prosi się o uzupełnienie – „wszystko z wyjątkiem grobowca i napisów wyrytych w marmurze". Ta formułka jest jak pośmiertna polisa. Cmentarze wyprzedziły w pomysłowości niejedną instytucję finansową. I nieprzypadkowo grobowiec, o którym piszę, przypomina raczej elegancką czarną limuzynę niż najładniejsze nagrobki z Rakowickiego.
Hierarchie cmentarne składają się zatem z uznanych osiągnięć i pomijanych milczeniem sukcesów, z niezaspokojonych ambicji i tłumionych za życia aspiracji. Cmentarnych nobilitacji nie da się obliczać jakimś matematycznym wzorem uwzględniającym wielkość grobowca, jego wartość artystyczną czy położenie przy głównej lub bocznej alei. Ale dobrze wiemy, kiedy mamy do czynienia z chęcią wyróżnienia się, a kiedy ze skromnym cofnięciem się poza obszar publicznej obserwacji.
Cmentarz pokazuje nam więc rzeczywistość splątaną. Nie wszystko jest jasne od razu. A podpowiedzi, które towarzyszyły dziecięcym wizytom na grobach zmarłych członków rodzin, nieźle namieszały nam w głowach. Były innym światem, oddzielonym murem od codziennej rzeczywistości. Dlatego tak rzadko możemy spojrzeć na ową rzeczywistość z perspektywy cmentarza, przegapiamy okazję, jaką nam ona daje. Zbyt szybko pozbywamy się wątpliwości, nieprzyjemnych wspomnień, wszak „o zmarłych tylko dobrze", no i „nie w takim dniu". Nie w dniu pogrzebu, rocznicy, nie w Zaduszki i nie w inne święta. Zanim komuś przyszło do głowy uczyć nas poprawności politycznej, nauczyliśmy się respektować wymogi tej cmentarnej, odnoszącej się z szacunkiem nie – jak w poprawności politycznej – do innych i obcych, ale do swoich i dobrze znanych.
Z początku chodzi w niej o to, by nie ranić tych, którzy zostali, sprawami dotyczącymi zmarłych. Chwilę potem, by poukładać przeszłość w opowieść nienaruszającą dobrego samopoczucia szerszej grupy, krewnych, kolegów z pracy, jakiegoś środowiska społecznego. Ale ta poprawność kłóci się z doświadczeniem i sprawia, że potrzebujemy opowieści równoległych – choćby filmowych czy książkowych. Takich, w których bohaterowie są wieloznaczni. Miasto jest w pół drogi między światem rodzinno-środowiskowej poprawności a wolnej od ograniczeń fikcji. Miasto nowoczesne jest bowiem obietnicą wyjścia poza wspólnotę połączoną silnymi zależnościami, i tym różni się od miasta dawnego, rządzonego przez tworzące patrycjat najzamożniejsze rodziny. A cmentarz jest mostem między światem prywatnym, rodzinnym, gęstym od zobowiązań a światem publicznym, w którym budowanie silniejszych relacji wymaga wysiłku. Cmentarz miejski stwarza też okazję, by zobaczyć połączenia między tymi światami.
W niektórych miastach są one niemal nieistotne. W każdym razie nie trzeba ich znać, by sobie poradzić. Tak jest w Warszawie i w miastach na ziemiach włączonych do Polski po 1945 roku. Kraków jest inny, ale podobny w tym do wielu miast europejskich. Zrozumienie go bez kontekstu rozmaitych „gęstych" powiązań jest trudne. Zwłaszcza dla kogoś, kto zna tylko miasta o zerwanej ciągłości, takie, w których u siebie można być po dwóch–trzech latach mieszkania. W Krakowie jednak przyjezdny zrobi lepiej, jeżeli zachowa rezerwę, pogodzi się z pewnym poziomem „obcości", jeżeli w miejsce prób stworzenia pełnej asymilacji zbuduje w sobie powierzchowną tożsamość opartą na zamieszkaniu, a nie na zakorzenieniu. A zarazem potraktuje Kraków jako wyjątkową w polskich realiach okazję, by zrozumieć ciągłość i długie trwanie społecznych hierarchii, bez konieczności osiedlania się za granicą.
Taka postawa daje szansę, by przyglądać się tej trudno dostępnej ciągłości z zewnątrz. Domyślając się, że cmentarz mówi o niej „najszczerzej" – jest najbliższy idei miasta do odkrycia. Jest niczym chemiczny środek do usuwania narracyjnego nalotu utrudniającego rozumienie tego, „co się naprawdę stało". I nie chodzi o ustalenie prawdy, ale o pozbycie się najbardziej wątpliwych wątków lokalnej opowieści o mieście. Kiedy zaczynałem badać cmentarz, bałem się, że mieszkając w Krakowie, z miesiąca na miesiąc oswoję się z jego specyfiką, stracę ostrość widzenia. Ale nic takiego się nie wydarzyło. Kraków nie jest łatwy, nie daje się oswoić. Dla mnie pozostanie miastem zero – dobrym miejscem do mieszkania, ale jeszcze lepszym do studiów nad odchodzącymi wzorcami miejskości. Do przyglądania się narodzinom jej nowych form.
W tym sensie Kraków może być też względnie uniwersalnym laboratorium końca epoki, która w innych krajach narodziła się już w wieku XVIII, a w Krakowie nieco później, trochę na raty i niekonsekwentnie, bo została zakodowana krótko po roku 1815, wraz z narodzinami Wolnego Miasta. Przerabiała to, co feudalne, na kapitalistyczne, to, co przesądne, na naukowe, przyprawiając paternalizmem i nieufnością wobec nieznanego. Kraków nie miał wpływu ani na początek, ani na koniec tej epoki. Mógł sobie łagodzić cierpienia związane ze zmianą. Jego elita mogła poszukiwać sposobów radzenia sobie z wyzwaniami. Ale zegar długiego trwania jest nieubłagany. Porządki i hierarchie zbudowane w wieku XIX właśnie dobiegają końca.
Jest dla mnie jasne, że ten opis będzie nie do przyjęcia przez licznych fanów i wielbicieli Krakowa. Tych, dla których jest to miasto pierwsze – i często jedyne. Ale rozmawiając z wieloma jego mieszkańcami, odkryłem sporą grupę – głównie tych, którzy się tu nie urodzili – która się w tej miłości nie odnajduje, którą wiele cech krakowskiej społeczności drażni, a niekiedy rani. Dla wielu mieszkańców Kraków ze starej opowieści jest za mały, by mogli się w nim dobrze poczuć. To przede wszystkim ci, którym nie przeszkadza to, że wychowali się na wielkim osiedlu, że są z Nowej Huty, że są pierwszym wykształconym pokoleniem.
I mimo to nie chcą być „antykrakowscy". Bo mają w tym mieście rzeczy własne, światy i miejsca, które lubią. Czasami nawet je nazywają. Ale zawsze jako lokalne i mniejszościowe, nie jest to inna opowieść o całym Krakowie. Tak bywa w wielu miastach, które w pewnym momencie rozrosły się za szybko, a dziś dumnie nazywają owoc tego wzrostu metropolitalnością, nie dostrzegając faktu, że jej warunkiem jest odpowiednia skala, a ceną – koniec epoki kontrolowanej przez lokalne elity ciągłości.
Współczesne miasto nie jest już bowiem żadną „wspólnotą mieszkańców". Debata publiczna, jaka się w nim toczy, przypomina raczej internetowe forum użytkowników niż – przepraszam za kiczowaty termin z broszur o partycypacji – współczesną agorę. Miastem nie rządzą ani prezydent, ani rada, ale żywioł globalnego kapitalizmu, który postrzega przestrzenie miejskie jako kolejny obszar zyskownej eksploatacji. Zaproszenie do miasta wysyła nam nie jego prezydent, ale właśnie jakiś nowy pracodawca, który – jeżeli oferuje dobre warunki zatrudnienia – zachęca nas równocześnie do wzięcia kredytu, po to, żeby nie marnować pieniędzy na wynajem. Najem to oferta, którą kapitalizm ma dla uboższych i mniej pożytecznych w procesie generowania zysków. Im proponuje pracę w handlu czy usługach. Czasami z taką słabszą ofertą występuje także sektor publiczny, szukając osób, które zatrudni w roli nauczycieli i nauczycielek, pielęgniarek, policjantek i policjantów, motorniczych i kierowców autobusów.
Miasto robi się nieprzejrzyste. Oficjalne opowieści przestają być inkluzywne, dawne tożsamości nie pasują do współczesnych realiów i skłaniają do tego, by przepisać historię miasta, zobaczyć je na nowo. To bardzo trudne. Zwłaszcza w mieście historycznym i turystycznym, w którym wielu żyje z powtarzania „głównej opowieści", dopasowanej do zabytków, dawnych hierarchii, „skarbów" przeszłości. Ja sam potrzebowałem cmentarza, by przestać jej słuchać. By odłożyć najlepiej sprzedające się przewodniki, wziąć w nawias retoryczny samozachwyt urzędowych przemówień, zrezygnować z tych wszystkich „ku czci" i „ku pamięci".
Cmentarz może być kluczem do kończącej się epoki, prowadząc nas nie do jej początków, ale do samego kresu. Pozwala zrozumieć nie to, co tradycyjne, ale to, co nowe. Cmentarz Rakowicki jest ciekawszy dla tych, którzy nie mają na nim bliskich, bo nie jest tylko upiększoną rodzinną opowieścią, lecz surową narracją niezredagowaną ani przez dawne, ani przez obecne elity, skłaniającą do myślenia o mieście jako o toczącej się historii.
Przypominają o tym nie tylko kolejne pochówki i świeże kwiaty, ale także odkrywanie coraz to innych grobów, napisów, zagadek. Od wielu milczących świadków dawnych epok cmentarz różni się tym, że podlega nieustannym zmianom. To pierwszy paradoks. Drugi polega na tym, że cmentarz jest projektem na wskroś oświeceniowym, oswojonym później przez ludzi, którzy ideom oświecenia byli świadomie lub instynktownie przeciwni. Oswojonym przy pomocy rozmaitych rytuałów pogrzebowych, guseł i wierzeń, praktyk postępowania z bliskimi zmarłymi i osobami ważnymi dla szerszej publiczności. Oswajanie to przebiegało podobnie do oswajania przed wiekami idei chrześcijaństwa, niemal zawsze „zbyt nowoczesnych", by dały się stosować wprost. Stąd też do dziś w niewielu inskrypcjach cmentarnych wybrzmiewa czysty ton wiary, taki jak na przykład widniejąca na zbiorowym grobowcu krakowskich dominikanów sentencja Hic FF. Ord. Praedicatorum Resurrectionem Mortuorum Expectant – mówiąca o braciach zakonu kaznodziejskiego, którzy w tym miejscu oczekują zmartwychwstania zmarłych. Ta głęboko chrześcijańska formuła byłaby może bardziej adekwatna niż wszystkie obowiązujące narracje. Ale wyobraźnia religijna na cmentarzu pozostaje w mniejszości, przez gąszcz nagrobnych napisów przebija się niezwykle rzadko.
Tak czy inaczej, rozkodowanie cmentarza wymaga pewnego dystansu i podejrzliwości wobec języka, którym mówimy o pogrzebach i grobach zmarłych. Część tych nawyków myślowych przejmujemy z bagażem tradycji rodzinnej, część z mediów, szkoły, pogrzebowych nabożeństw i świeckich rytuałów. Część jednak – jak pokazuje świetna książka Vinciane Despret Wszystko dla naszych zmarłych[2] – jest pochodną naszej potrzeby kontaktu z osobami, które odeszły. Potrzeby, która przybiera różne formy kulturowe, czasami przedziera się przez nasze sny i niekontrolowane wspomnienia.
Jeżeli cmentarz traktuje się jako miejsce detektywistycznego śledztwa w sprawie miasta, trzeba się nauczyć kontrolować własne odruchy i nie ulegać narracjom dobiegającym z pogrzebowych głośników. Uroczysty język, używany najczęściej bliżej 1 listopada czy z okazji bardziej znamienitych pogrzebów, posługuje się licznymi napuszonymi sformułowaniami. Nawet niewinnie brzmiące określenie „miejsce spoczynku" wprowadza nas w błąd, szczególnie gdy przekracza także granice chrześcijańskiej ortodoksji, jako „miejsce wiecznego spoczynku". Podobnie jak toczona w mediach walka upowszechnionego w epoce PRL-u laickiego „święta zmarłych" ze zgodnymi z kalendarzem katolickim „dniem Wszystkich Świętych" i „Dniem Zadusznym".
Najbardziej zdradliwe jest jednak przekonanie, że cmentarz, jaki znamy, jest miejscem istniejącym od zawsze, świadkiem odległych wieków, i nikogo nawet nie dziwi, że nie ma na nim grobów sprzed XIX wieku. Tymczasem pozycję miejskiego cmentarza w historii wyznacza przełom oświeceniowy – imperatyw zdrowotny, który nakazał wyrzucenie miejsc pochówku poza obszar miasta, lub przynajmniej za przestrzeń ścisłej zabudowy, likwidację cmentarzy przykościelnych i utworzenie nowych. Widniejąca na bramie Rakowic data 1803 określa moment, w którym zaczyna się historia nowoczesnych form cmentarnych w Krakowie, łącząca się z przemianami państwa nowoczesnego i tej formy gospodarki, którą tutaj będę nazywał kapitalizmem.
Bo też cmentarzem rządzą inne reguły i inny duch, niż podpowiada nam skodyfikowana tradycja. Jest to miejsce, w którym objawiają się czyste prawdy nie wiary chrześcijańskiej, ale religii obłaskawionej potrzebami kolejnych faz kapitalizmu, uzgodnionej ze społecznymi hierarchiami pobliskiego miasta. Dopasowanej do dziwacznych wyjaśnień, jakie dorośli przekazali dzieciom, sądząc, że na jakąkolwiek prawdę są jeszcze za małe. I którymi karmili swoje wątpliwości, ilekroć jakaś cmentarna obserwacja prowokowała niewygodne pytania. Dlatego cmentarz nie jest jednoznaczny, mieszają się tu bowiem wątki agnostycznej nowoczesności, chrześcijaństwa, porządków feudalnych i kapitalistycznych, wielkomiejskich i przeniesionych z małopolskich wiosek.
Z Cmentarza Rakowickiego widać deweloperskie osiedle i pobliskie biurowce – siedziby oddziałów wielkich korporacji. Takie budynki to dziś stały element krajobrazu, którego nie da się uniknąć, przejść nad nim do porządku; to wyzwanie, przed którym stanęło wiele współczesnych metropolii. David Harvey rozpoczyna swój Bunt miast od opisania kontrastu między wizją Paryża „z kwiatami i balkonami, skwerami pełnymi ludzi i dzieci, małymi sklepami otwartymi na świat, z licznymi kawiarniami, tryskającymi fontannami" a zmianami, które nastąpiły w kolejnych dekadach XX i XXI wieku. „Strzeliste giganty wokół Place d’Italie groziły inwazją staremu miastu, niebezpiecznie zbliżając się do podania sobie ręki z tą okropną wieżą Montparnasse"[3]. Tych słów nie pisze zakochany w przeszłości konserwatysta, ale marksista, co zresztą nie jest tak istotne jak fakt, że jest członkiem kameralnego klubu ludzi nauki traktujących kapitalizm poważnie. Klub ten ma swoje lewe i prawe skrzydło, potrafi jednak angażować także co bardziej inteligentnych liberałów. Bo cała sprawa nie da się już zamknąć w wąskich ramach walki klas czy sporu wielkich narracji ideologicznych.
I jakby na ironię, groby ludzi pochowanych w XX i XXI wieku na paryskim cmentarzu Montparnasse, z ciekawsko zaglądającą na jego teren bryłą wieżowca, prezentują się bardziej wiarygodnie, sprawiając, że cmentarz nie udaje przednowoczesnej enklawy, dumnie odwróconej tyłem do miasta. Kapitalizm jest intrygującym kontekstem rozwoju miast. Destrukcyjnym i twórczym. Zmieniającym swą treść, dostosowującym się do kształtowanych przez państwa i społeczeństwa ram i próbującym je rozsadzać.
Nie sposób przy tym zredukować istoty kapitalizmu do rzekomych praw wolnego rynku czy do chęci zysku. Zajął on miejsce dawnych porządków gospodarczych, ale także określił nowe porządki społeczne, niektórym zastąpił religię, nadając sens życia, innym – ideologię, czyli sposób, w jaki nawykli porządkować rzeczywistość. Przy okazji określił ramy poznawcze niektórych instytucji naukowych, podporządkował sobie niektóre obszary kształcenia. Wymyślił nawet alibi na wypadek oskarżeń o nadmiernie drapieżne zajmowanie nieprzeznaczonych dla niego terytoriów, czyli neoliberalizm, na którym miała się – w razie czego – skupić cała krytyka.
Neoliberalizm stał się kapitalistycznym zelotyzmem, chęcią podporządkowania państwa regułom sprzecznym z jego logiką. Do dziś widzimy jego odległe skutki, zapędzające szkołę do kształcenia na potrzeby rynku pracy, wpychające uniwersytet w ciasne ramy rynkowej korporacji, monetyzujące publiczne usługi zdrowotne i pracę instytucji kultury. Krytykowaliśmy zelotyzm w islamie i chrześcijaństwie, oburzając się zamachami na świeckie państwo. Spodobał nam się jednak, gdy wiązał nas – wedle słów przenikliwego socjologa Mikołaja Lewickiego – kredytem hipotecznym jak sakramentem, tym samym doprowadzając do skrajności naszą ukrytą religię, która podpowiada milionom sens życia, rozdaje nagrody i stawia trudne warunki[4]. Ten kapitalizm zagląda też ciekawie w alejki Cmentarza Rakowickiego. Czasami manifestuje swą wszechobecność niewrażliwą na to, co przed nim i co obok niego, traktującą miasto jako kolejny wymiar podlegający kalkulacji, wycenie. Jeżeli ktoś widzi w kapitalizmie przebiegłego potwora – to raczej się myli. Jest to potwór bezwolny i chaotyczny, cele osiąga po wielu nieudanych próbach, uczy się powoli. Ale ciągle uwodzi inteligentnych i naprawdę zdolnych ludzi tą samą obietnicą, tą samą nadzieją, że uda im się go przechytrzyć i zgarnąć główną nagrodę.
Z cmentarza widać nie tylko korporacyjne biurowce i nowe deweloperskie osiedle. Uważny obserwator dostrzeże jeszcze gmach Archiwum Narodowego, element uzbrojenia pamięci państwa w tworzone szczególnie gorliwie w ostatnich dwóch stuleciach akta spraw i ludzi, ale również narzędzie jego wpływu. Także ten budynek wydaje się tu na miejscu, bo cmentarz rozpoczął swą zawrotną karierę w epoce, w której rodził się nie tylko nowoczesny kapitalizm, ale i jego brat bliźniak – nowoczesne państwo. Wszyscy, którzy są na nim pochowani, byli uwikłani w te dwa żywioły określające ramy ich życia. Jednocześnie w coraz mniejszym stopniu podlegali dawnym prawom, obyczajom i starej religii. I choć cmentarz jest pod wieloma względami katolicki, to jednak duch chrześcijaństwa jest na nim najsłabszy, ledwo żywy, czasami tylko pozorny.
[1] Karolina Grodziska-Ożóg, Cmentarz Rakowicki w Krakowie, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1983, s. 177.
[2] Vinciane Despret, Wszystko dla naszych zmarłych. Opowieści tych, co zostają, przeł. Urszula Kropiwiec, Wydawnictwo Karakter, Kraków 2021.
[3] David Harvey, Bunt miast. Prawo do miasta i miejska rewolucja, przeł. Agnieszka Kowalczyk, Wiktor Marzec, Maciej Mikulewicz, Maciej Szlinder, Fundacja Nowej Kultury Bęc Zmiana, Warszawa 2012, s. 7.
[4] Mikołaj Lewicki, Społeczne życie hipoteki, Wydawnictwo Naukowe Scholar, Warszawa 2019.