Dodaj produkty, które lubisz i chcesz kupić później.
Zapisz na liście zakupowej
Stwórz nową listę zakupową

Magiczna rana - fragment

Wyspy

To właściwie nie tyle jest imię, ile taki pseudonim, który nadał mi znajomy mamy i tak już się ogólnie przyjęło. Potem ona sama zaczęła tak do mnie mówić i może nawet nie pamięta, że mam na imię Damian, tak jak jej brat, który już nie żyje, i babcia zawsze wtedy wychodzi, kiedy o nim mowa. Dlatego każdy unika mojego tematu jak może i może dlatego nazywają mnie w naszej rodzinie Młody, bo tak jak tylko mama powie: Dam…, to widzi babcię i natychmiast mówi: „DAMn”, co po angielsku znaczy fuck. Albo: „DAM ci pięć złoty, chcesz?”.

„Naprawdę??” – cieszę się. I choć de facto ma w portfelu tylko trzy siedemdziesiąt, łuskę karpia i pół funta, trzy siedemdziesiąt idzie dla mnie, a babci i tak już nie ma, tylko jest cisza, ale każdy wie, że ona już w sekrecie płacze w łazience, aby nikt tego nie zauważył. I żeby mama ani nikt na nią nie krzyczał.

– No tak – mówi wtedy ten drugi brat mamy, co żyje i ma długie włosy, wyjmując sobie spod dupy paczkę marlboro, która wypadła mu z kieszeni – to co tam, jak tam w szkole, Młody?

Nim zdążę jednak coś odpowiedzieć…

– On nie chodzi do szkoły – mówi mama automatycznie.

– Jak nie chodzi?

– Przecież jest na indywidualnym.

– No ale co, to sam tak siedzi?

– Ma kolegów – mówi mama.

– Nie mam! – mówię.

– Masz koleżankę.

– Jaką?

– Niki.

Ale nim zdążę odpowiedzieć, co o tym myślę, babcia już wróci z łazienki cała czerwona i uśmiechnięta i z zatkanym nosem powie coś w rodzaju do brata mamy: „A ty znowu palisz?”, a do mnie: „No chodź do mnie, no chodź do baby” – jakby liczyła, że dzięki temu zaklęciu przemieni mnie z powrotem w bobasa, będzie wreszcie można cofnąć czas i wszystko będzie, jak było. Co się jednak nie udaje i wszystko jest tylko tak, jak jest: to widać na mojej twarzy, ale wtedy mi zrobi się żal babci, która jest taka stara i dorosła, a tak dziecinna; czuję jej puder, perfumy, szminkę, rozpacz i już tonę w jej wznoszących się i opadających cycach jak w cieplutkim żywym grzęzawisku.

Nie jest może wcale aż taka stara, normalnie wszędzie chodzi, do Auchana, do galerii handlowej i na nordic walking, a jednak często mówi coś w rodzaju: „Ooo, to już nie te nogi, to już nie ten czas”. Albo: „Zobacz mi tu, ty masz takie młode oczki”, i pokazując mi swój pogruchotany smartfon, oddala i zbliża ręką złote wyświnione jakimś tłuszczem okulary.

Mama grzebie wtedy widelcem w naszych talerzach, oddzielając sobie i mi naleśnik od tego, co jest tam w środku. Jest to jakiś szmelc pomidorowy i wszystko to wygląda jak rozwłóczone po Koloseum przez sępy pozostałości gladiatorów, więc liczę już tylko, że będą jakieś słodycze na deser.

– Żadnych słodyczy – mówi mama.

– Co ty tam tak grzebiesz? – pyta się babcia. – Tam nie ma mięsa.

– Mówiłam ci tysiąc pięćset razy, że nie jemy takiego czegoś.

– A to niby czemu?

Mama wychodzi ze szczękiem sztućcy, bo jej brwi chcą wylecieć z twarzy i odlecieć gdzieś, gdzie ludzie nie są aż tak durni. Na co babcia bierze swój kieliszek z winem, patrzy w niego chwilę powątpiewająco wzrokiem i zamiast rozmieniać się już na drobne, wypija jeden łyk i odstawia go pusty. Po czym wstaje i popycha mnie do jakby takiej kobiety na wózku, która cały czas siedzi obok nas wszystkich.

– Ciocia! Ciocia, przywitaj się, to jest Wikusi syn.

– Kto?

– Wiktorii syn, przecież znasz go!

– Ten nienormalny? – krzyczy niespodziewanie ciocia, wyłaniając się na chwilę z siebie. Jednak po takim wysiłku jej łysa glaca opada z powrotem między ramiona, jakby to był już szczyt jej możliwości i teraz musiała ten nagły zryw szybko odespać.

– Chce ciocia ciasto? – krzyczy jej wtedy do ucha mama, hałasując głośno talerzami, jakby można było to wszystko wstecznie zagłuszyć.

– Weźcie odwalcie się od Młodego – mówi wujek. – Teraz jest modnie mieć trochę pierdolca. Co nie, Młody? Ważne, że nie mówi, że jest dziewczynką. No co? Znajomych syn popierdala w sukience. I każe mówić do siebie Leto.

– Chce, niech popierdala.

– Kolega, lekko mówiąc, załamany.

To jednak było wczoraj. A dziś jest już zupełnie inny dzień, dziś jest dzisiaj.

– Podasz bletki, Młody? – mówi znajomy mamy, co do nas właśnie przyszedł. – Nie długie, te krótkie.

Skręca z dwóch, jedną trzyma pieczołowicie przyczepioną do języka, a rękami zwinnie roluje, puszczając do mnie oko, jednak do kuchni przychodzi mama i jednym płynnym ruchem wyjmuje mu to wszystko z ust.

– Chcesz już obiad? – pyta mnie, opierając się o wyspę, chociaż dopiero co było śniadanie, a bokiem podnosi wysoko brwi do tego znajomego i tak jak wtedy, kiedy włożyłem do kieszeni Buzza Astrala w Auchan, a ona podniosła brwi i tymi brwiami wzięła moją rękę, wyjęła nią z kieszeni Buzza Astrala i odłożyła na półkę, tak teraz bierze niewidzialnie swoimi brwiami ręce znajomego, chowa nimi wszystko do puszki, zakręca ją i odkłada razem z zapalniczką na blat obok książki kucharskiej.

– Jest dzisiaj koncert Siana w Kokosie. Mogę wciągnąć nas na listę – mówi on.

– Słyszysz, co mówię? Chcesz obiad?

– Nie chcę – mówię, a w głowie słyszę „Dziękuję się mówi”.

– Dziękuję chyba się mówi – mówi mama jak zawieszony automat do bycia mamą, a mnie bycia jej dzieckiem i po raz tysiąc dwieście pięćdziesiąty siódmy nastawia wodę w czajniku na herbatę, której nigdy nie robi, bo nie starcza jej już weny, sił i chęci. To jeden z tych dni, kiedy obudziła się we wspaniałym humorze, jednak już w okolicach śniadania wyjmując z lodówki ketchup i majonez, poczuła, że wszystko, wszystko było błędem, w który tylko ześlizguje się jak w bezkresne bagno, a przy krojeniu chleba puchła już wśród wodorostów na jego dnie. Niedługo potem zadzwonił jednak domofonem ten jej znajomy; z tej okazji na chwilę wypełzła na powierzchnię, a nawet szybko, kiedy szedł po schodach, użyła dezodorantu.

Przyniósł nam w prezencie czteropak piwa, a mama nawet nie spojrzała, tylko schowała go do lodówki.

– Chciałbyś iść dzisiaj na nocowanki do Niki?

To chyba do mnie, bo skąd on miałby znać Niki? Szczerze, jedyną Niki zaletą jest, że ma playstation, ale jej rodzice jak ostatnio wdepnąłem w ogrodzie w kupę, to kazali mi nie wchodzić do domu, tylko stać przed tarasem dopóki, dopóty aż to się jakoś samo wyczyści, podczas gdy wszyscy inni jedli sobie już w najlepsze ramen. Niestety padało i dostałem od tego zatoki. Mama była przez to superwściekła i powiedziała, że no way, więcej nigdy nie będę tam chodził, bo komuś coś tu chyba się kompletnie pomyliło.

Znajomy tymczasem kładzie rękę na włosach, jakby miał zaraz powytrzepywać sobie łupież, a drugą zahacza tam, gdzie mamie się zaczynają dżinsy, gdzie ma tatuaż z muchą, gdzie skóra wygląda jak żywe szkło, a wokół rozchodzą się błękitne i jasnozielone żyłki jak promienie z rany tego Jezusa na obrazku, co trzyma w „Krzyżówkach” babcia. Mówiąc, że te promienie to miłość naszego pana, ale nie wiem raczej, co to za pan: nie chcę, by jakiś facet mnie kochał; mama ile razy źle na tym wyszła. Babcia mówi wtedy, że mama sobie sama jest winna, bo sama takich sobie znajduje bez pieniędzy, pracy ani niczego, a z tym teraz też niech się nie łudzi, bo nie będzie wcale lepiej.

– Z tym Jezusem?

Babcia jest wtedy zła. Nie chodzi o taką miłość, tylko że Jezus został przez nasze grzechy załatwiony na krzyżu i teraz on i ta jego matka imieniem Maryja, kiedy się ich pięknie poprosi, przychodzą i pomagają ludziom, i mnie też mogliby pomóc, gdyby mama się zgodziła. Ale mama kategorycznie się nie zgadza, krzycząc: „Zwariowałaś?”. „Może i zwariowałam” – mówi babcia dumnie. Bo podobno jednej córce babci znajomej egzorcyzmy bardzo bardzo pomogły. Jak miała ciężkie migreny.

Więc Jezus mi nie pomoże i nikt mi nie pomoże, tylko wyślą mnie, żebym tu nie był, do Niki, a potem się spóźnią, jak już jej mama będzie wściekła dzwonić pięć razy w nocy.

– Nie chcę – mówię, przypominając sobie jej słodką rodzinkę i ogród zaminowany srakami psa koło trampoliny.

Na szczęście rodzice Niki i tak mówią, że moje przyjście jest niemożliwe, bo jadą z nią dziś do aquaparku. A jak mama na to mówi, że ja uwielbiam aquapark i mógłbym też z nimi bardzo chętnie tam pojechać, to mówią, że sorry, ale jedzie jeszcze Bruno, jakaś Sławojka, Milunia i Bibunia, i cały samochód mają zajęty.

– Nie możecie jechać vanem? – pyta ich beznadziejnie mama, szukając wzrokiem swojego znajomego, który ściboli coś u siebie na telefonie, wyrywając sobie skórki do krwi zębami i na nią nie patrząc, ale tamci mówią, że van mają teraz w czyszczeniu klimatyzacji. – No pewnie – mówi mama, udając, że to dla niej luzik, a znajomy, słysząc to, podrywa się nagle z kanapy, jakby coś mu się ważnego przypomniało, ale już zaraz przybiera taką minę, jakby zapomniał, co to było takiego. Podchodzi do wyspy, bierze z blatu puszkę, czyta na niej nazwę, skład i gramaturę jakiegoś kakaa, co tam kiedyś było, a potem żongluje zapalniczką, co nie jest taką wielką znowu sztuką, biorąc pod uwagę, że jest tylko jedna.

– „Pełnia życia bez glutenu”? – pyta się, podnosząc książkę kucharską.

Mama wyjmuje mu ją z dłoni i odkłada na miejsce. Na jego ręce pisze wytatułowane coś w rodzaju „rzeczywistość – tonie – rzeczywistość”, czy coś takiego; ale jak powiedziałem to tacie, jak byłem u niego w zeszłym miesiącu, powiedział, że prawdopodobnie to znaczy tajnym szyfrem „palę dużo zielska i mam od tego gówno z mózgu, you mada-fakas”, jednak mama mówi, że tylko tak ze mnie żartował, bo to nie jest wcale prawda.

Ona umie gotować, a jedynie bym powiedział, że to, co ugotuje, jest zazwyczaj niezbyt dobre i czasem po ugotowaniu chowa to po prostu do lodówki i zamawiamy pizzę z Tricolori, a gluten kiluje komórki naszych ciał, rozwala nasze żołądki, tarczyce i mózgi, choć podobno i tak jest to niebo a ziemia względem tego, jak jest niedobre i niezdrowe jedzenie na wyspach. Może przez to wujek Damian zaginął.

– Nie od tego – mówi mama.

– A od czego?

– Nie od tego, bo było jedzenie niedobre.

– To od czego?

– Bo miał różne problemy.

– Jakie?

– Różne, tak?

Mówiąc to, mamy oczy stały się nieobecne. Jakby zobaczyła gdzieś głęboko w sobie te problemy, a w tle te wyspy dalekie i straszne, targane huraganem, pełne tonących z piskiem szczurów, wyrywanych z korzeniami kolczastych czarnych palm i mokrych, złych małp, połamanych parasoli; niepoliczalne i wrogie. Zaraz się zorientowała, że ja też wtedy tam patrzę, i szybko zniszczyła ten obraz, ażebym go nie zobaczył. Ale sama chyba ciągle gdzieś go widzi, bo jak zadzwonili z konsulatu, że wyłowili ciało i ktoś z rodziny musi przylecieć na pokazanie zwłok, to podobno babcia dostała głupiego jasia i biegała po całym mieszkaniu, jakby chciała złapać piłkę, którą rzuca od siebie nad jej głową tysiąc wściekłych pijanych czerwonych Brytoli. Nie było z nią w ogóle gadki, trzeba było zadzwonić po pogotowie i w końcu mama musiała lecieć na wyspy sama, bo ten drugi jej brat, który żyje, nie mógł zwolnić się z pracy.

A ja musiałem zostać i siedzieć ciągle z łysą i oglądać wiele odcinków pod rząd serial Piaści, gdzie naprawdę prawie nic się nie działo, tylko ci Piaści przebrani w korony i różne zasłony stali w komnacie i coś do siebie ciągle gadali, podczas gdy babcia dostała podobno bardzo dobre tabletki i niczym się już nie przejmowała. Skończyło się to źle, ale mama mówi, że sama się prosiła o nieszczęście, skoro trzyma byle gdzie zapałki, a poszła sobie spać.

Polecane

Magiczna rana

Magiczna rana

59,00 zł brutto
pixel