Nikt nie zna mojego imienia - fragment
Wstęp
Niniejsze eseje powstawały w ciągu ostatnich sześciu lat, w różnych miejscach i rozmaitych stanach umysłu. Te lata były dla mnie, ogólnie rzecz biorąc, raczej przykre i jałowe. Dobiegał końca mój pobyt w Europie – nie dlatego, bym sam uznał, że już czas, ale dlatego, że docierało do mnie z coraz większą jasnością – im dłużej miałem do czynienia z ulicami, klimatem, temperamentem Paryża, z którego uciekałem też do Hiszpanii, na Korsykę i do Skandynawii – że oto coś się dla mnie skończyło. Dzisiaj, patrząc na to trzeźwo, myślę raczej, że był to po prostu koniec mojej młodości, w każdym razie pierwszej młodości, a ja nie miałem ochoty się z nią żegnać. Zapowiedzią tego końca był w moim życiu moment, w którym nie bez oporów zdałem sobie sprawę, że faktycznie stałem się pisarzem; owszem, zostałem nim – teraz chodziło o to, by być nim na dłuższą metę.
W Ameryce kolor mojej skóry stał mi na przeszkodzie w byciu sobą; w Europie ta bariera nie istniała. Człowiek niczego nie pragnie tak bardzo jak wyzwolenia od dolegliwości, za to nie ma dla niego nic straszniejszego nad moment, gdy zostaje pozbawiony kuli, którą się podpierał. Okazało się, że oddalenie się poza obszar oddziaływania sił społecznych, jakie mi zagrażały, wcale nie rozwiązało kwestii tego, kim jestem – a w każdym razie siły te przybrały postać uwewnętrznioną i przywlokłem je z sobą przez ocean. Kwestia tego, kim jestem, stała się w końcu osobista, a odpowiedź na to pytanie należało odnaleźć w sobie.
Sądzę, że zawsze jest w tej świadomości coś przerażającego. Mnie to bez wątpienia przerażało – między innymi dlatego tak ociągałem się z opuszczeniem europejskiej przystani. A mimo to nie potrafiłem (choć Bóg mi świadkiem, że próbowałem) uciec przed świadomością, że jeżeli nadal potrzeba mi przystani, to swoją podróż odbyłem na próżno. Za miejsce w przystani słono się płaci. Ceną, jaką przychodzi zapłacić chroniącemu się w niej, jest konieczność wmówienia sobie, że faktycznie znalazł przystań. Można odnieść wrażenie – ale tylko jeśli się temu zbyt uważnie nie przyglądać – że większość ludzi skłonna jest w nieskończoność zwodzić samych siebie i wieść dzięki temu względnie szczęśliwe życie. Uważam jednak, że życie, którego nie poddaliśmy refleksji, nie jest warte przeżycia – i wiem, że samooszustwo, choćby w służbie najszczytniejszych celów, to cena, na którą żaden pisarz nie może przystać. Jego tematem jest on sam i świat, a pisanie o sobie i świecie takimi, jakie są naprawdę, warte jest każdego grama hartu, jakim dysponuje.
W moim przypadku okazało się, że nie muszę się już lękać opuszczenia Europy, że nie muszę się już chronić przed porywistymi i niebezpiecznymi wichrami targającymi światem. Świat był ogromny i mogłem się udać, gdziekolwiek chciałem – nie wyłączając Ameryki: i postanowiłem do niej powrócić właśnie ze względu na żywione wobec tego obawy. Jednak pytanie, któremu musiałem stawić czoło i które nie dawało mi spokoju na moim skalistym korsykańskim wygnaniu, brzmiało: czy boję się powrotu do Ameryki? Czy może boję się kolejnego kroku w podróży do poznania siebie? Raz zadane, pytanie to nie dawało się ugłaskać, domagało się odpowiedzi.
„Uważaj, czego pragniesz – przestrzegł mnie raz ktoś – bo a nuż ci się to ziści”. Cóż, powiedziałem sobie, że zostanę pisarzem niezależnie od tego, co o tym sądzą Bóg, Szatan i stan Missisipi, i że kolor skóry nie ma znaczenia, a także to, że będę wolny. I oto się spełniło, byłem swoim jedynym zmartwieniem. Wszystko zależało ode mnie. Te teksty to tylko niewielka część osobistego dziennika pokładowego. Problem koloru skóry zajmuje na jego stronach dużo miejsca, ale – zwłaszcza w tym kraju – służy on ukrywaniu problemów istotniejszych, związanych z nami samymi. To właśnie dlatego to, co tak chętnie określamy mianem „kwestii murzyńskiej”, jest tak silnie obecne w amerykańskiej rzeczywistości – i tak niebezpieczne. Własne doświadczenie przekonuje mnie jednak o tym, że związek między amerykańskimi białymi i czarnymi jest dalece głębszy i dalece bardziej namiętny aniżeli to, co na jego temat życzylibyśmy sobie myśleć. I nawet w lodowatej Szwecji zdarzyło mi się rozmawiać z człowiekiem, który w ciągłym zadawaniu sobie pytań odnalazł siebie i który wydał mi się podobny do czarnych kaznodziejów baptystycznych. Pytania, które człowiek sobie zadaje, w końcu zaczynają oświetlać mu świat i stają się dla niego kluczem do cudzego doświadczenia. W innych możemy zmierzyć się jedynie z tym, z czym mierzymy się w nas samych. Od tej konfrontacji zależą nasza mądrość i nasze współczucie. Ta energia to wszystko, co napotykamy na gruzowiskach zamierzchłych cywilizacji, i jedyna nadzieja dla naszej.



