Dodaj produkty, które lubisz i chcesz kupić później.
Zapisz na liście zakupowej
Stwórz nową listę zakupową

Rondo Wiatraczna - fragment

1

Nic nie różniło mnie od Chrystusa, poza tym, że nie Bóg był moim ojcem. Choćby wtedy, tamtego dnia, gdy wszystko wokół nagle ucichło. Żadnego odgłosu. Najmniejszego nawet szmeru czy westchnienia. Tak jakby wszystko zaniemówiło, światu wyłączono dźwięk. W tamtym czasie dużo chodziłem, nie mogłem usiedzieć w miejscu, krzesła miały paszcze, a fotele otwierały swoje monstrualne gardła. O dziewiątej rano ulice wynurzały się z cienia, światło przecinało ludzi wpół, trzeba było zmierzyć się z lipcem. Nie miałem do łażenia powodów, lecz znałem jego przyczyny. Wąskie korony topoli kołyszące się hen wysoko na wietrze. Oszklone, błyszczące okno w ruinie domu parę ulic za placem Szembeka. Przeloty ptaków na rozgrzanym niebie. Ludzie na przystankach busów jadących na wschód zamarli na ciężkich tobołach. Senność w oczach kotów na podwórkach przy rondzie Wiatraczna. Pusta butelka po piwie turlająca się tam i z powrotem po nierównym chodniku, perpetuum mobile pod zastaw. Kropka nad ypsylonem. I jeszcze.

Ciągnęło mnie pod nasyp kolejowy, tam, gdzie domy już nie docierały; chwasty miały wreszcie spokój i błotnistą wyżerkę. Tory wyznaczały naturalny kres, ani kroku dalej. Niekiedy, chcąc złapać inny oddech, szedłem wzdłuż nich w stronę miasta wyrastającego gdzieś za rzeką i wystawiającego czułki Pałacu Kultury oraz pierwszych wieżowców; częściej jednak zawracałem, by się od miasta oddalić, zbliżyć do pierwszej gęstszej linii drzew, już blisko Olszynki. Czy brałem w tamtych dniach jakieś proszki? Paliłem? Dopadało mnie tamto? Drżenie i odjazd? Nie pamiętam. Czy upał był wówczas jeszcze większy niż zwykłego lata, czy słońce waliło świerszcze po pancerzach tak, że w ciągu dnia wyciszały przekaz? Zapewne skwar nie odpuszczał, pot jak rzadko tu kiedy spływał po plecach, udawał dla niepoznaki zimne strumyki, plecy były niczym żywa mapa dorzecza.

To stało się na parę metrów przed drzewami, pod kopułą czystego nieba. Zewsząd napierały niewidoczne prądy, dociskały ciało z każdej strony, swoim dotykiem heblowały je tak, że zamieniało się w stelę, bezradny słup. Oślepiło mnie, widziałem już tylko przeplatające się pasma kolorów, czerwieni, bieli, zieleni, czerni, zmieniające się poświaty, barwy dziwnej tęczy rozkrajanej ostrym nożem. Niebo zbliżyło się i stało prywatną przystanią, ledwo o milę morską stąd. Po chwili wszystko poszarzało, przybrało siwy strój, aż wreszcie ciemność zakleiła oczy i tylko głusza zdawała się widoczna, tak bardzo w uszy wdarł się ciężar ciszy.

Głusza w uszy jak pokrewne przeciwieństwo, dwie strony tego samego; mroczy w oczy. Byłem tu i tam, słyszałem ciszę, widziałem nic, i stałem obok siebie niby własny awatar rozszczepiony w tanim prematrixie. Aż wreszcie przejrzałem i zobaczyłem rozpadlinę w ziemi, której nigdy tu nie było. Szła w obie strony równo niczym granica między państwami w Afryce, rysowana prostą kreską, i nie widziałem jej końca ani po lewej, ani po prawej stronie. Kolory wróciły, a ona pachniała świeżą wilgocią, czerwoną gliną, morzem czerwonym. Nie czułem, że jestem: rozpadlina, brama w ziemi, rosła, uwidaczniała swoje dwie przeciwległe ściany, jakby ktoś ją powiększał dwoma palcami na ekranie iPada. I znowu się pojawiłem. Zobaczyłem, że mam bose stopy, że cały stoję nagi z przepaską jeno na biodrach i że stopy pchają mnie w przód, i że ten, który tu przyszedł, rozpłynął się w powietrzu. Ześlizgnąłem się, glina była przyjazna i ciepła, puszysta jak perski dywan, bez żadnego fundamentu, obecna za darmo i przyjemnie dostępna, a nagły świeży powiew wiatru przemył nieprzytomność. Miejsce. Takie było Miejsce.

 

A parę godzin dalej, tej samej jeszcze nocy? Czy tej samej? Trudno powiedzieć, może kiedy indziej, wczesną jesienią. Rok później, pięć? Znowu cisza, tyle że na wspak, jej nagły negatyw. Bo aż walnęło w uszne bębenki, rozjuszyło w głowie perkusję; to była eksplozja, jakby milczeniu puściły nagle wszystkie zabezpieczenia, rozhermetyzowały się mu włazy. Ten straszny krzyk, o którym powiada się, że jest nieludzki dlatego tylko, że jest ludzki aż do szpiku kości. Aż po mrowienie w żyłach. Rozległ się zza ściany, skąd nigdy nie miał prawa tu przyjść. Gdzie przez lata siedział w kącie. Pod miotłą, pod pierzyną, pod poduszką przytuloną do twarzy, w garnku pod pokrywką. Nigdy nie dochodziły stamtąd podniesione głosy, czasami tylko brzdęk talerzy i stłumiona, jakby od początku omdlała muzyka, dawne szlagiery zza mgły, „obudź się, Czarny Ali Babo, zdmuchnij z brody resztkę snu”. Rodzina z córką w jednym pokoju, on urzędnik powyżej średniej krajowej, ona niepracująca, ponoć z krewnymi w Ameryce, a w drugim mniejszym pokoju babcia, matka ojca, z najczulszym uśmiechem w całym budynku, z najcichszą i najdelikatniejszą w nim obecnością. Istnienie utajone, nieznaczne, zamknięte na podwójny rygiel, za drzwiami, w pokoiku na tapczaniku, w sobie.

Z góry zbiegł sąsiad Jurek, to nie u Proroka, rzucił w uchylone zewsząd drzwi, kiedy tylko zobaczył mnie na progu. Tak, to nie we mnie obudził się w środku nocy Czarny Ali Baba, to nie z mojego gardła wyrwał się ten krzyk. A raczej długie wycie, które chwilami turlało się po samych samogłoskach, doznawało uniesienia, by zabrzmieć ostatecznie jak najlepiej nam znane, arcypolskie słowa: „ty kurwo jebana, ty skurwysynu, ty chuju pierdolony, ty pizdo męska” na początek, a później serią przekleństw tak ciężkich i w połączeniach wulgarnych słów tak wymyślnych, że tylko egzorcysta – chciało się wierzyć, a później chciało się już tylko dygotać i kleić do ściany, do ziemi, do siebie – mógłby przywrócić tę noc nocy. Wypędzić Czarnego, wprowadzić go na powrót w sen, przysypać mu brodę rozprutą pierzyną, całunem puchu, a budynek utrwalić na rozchwianych właśnie fundamentach.

Komu bluzgała, komu bluźniła, kogo tak wyzywała stara kobieta, trudno powiedzieć – Pana Boga, jego Syna, jej syna, urzędnika z wyższego poziomu? Jak długo zbierał się w niej ogień, docierał do bierwion pod jej dobrotliwym uśmiechem, pod jej miękkim dzień dobry, pod dwoma, trzema miłymi zdaniami na powitanie? I w tej ręce szukającej nieśmiało muśnięcia drugiej dłoni? Ile lat się szykował? Karetka przyjechała godzinę przed świtem. Kobietę zniesiono na noszach wyjącą, aż za porządnie związaną. I już jej nie było. Nigdy nie wróciła, nigdy nie padło o niej, o jej dalszych czy nawet przeszłych losach żadne zdanie, wszyscy milczeli, nikt nie pytał. Nie wróciła, nie pozostawiła choćby smugi po swojej tyluletniej obecności, nic poza obrazem Matki Boskiej Częstochowskiej na ścianie; czy jednak zabrała ze sobą Czarnego Ali Babę?

 

A jeszcze później, kiedyś, było ciepłe czerwcowe popołudnie. Ciepłe, nie gorące, dobry duch w powietrzu, cała łaskawość tlenu. Nie pamiętam roku, pamiętam dzień; długie, nieco zamglone światło jak rozciągnięty pergamin; można je było lizać niby słodką watę cukrową. Dochodziłem już do drzwi wejściowych, gdy mnie zatrzymał.

 – Prośbę mam.

Nigdy, przez tyle długich lat nie zamieniłem z nim słowa. Tylko grzeczne powitanie, zamaszyste z jego strony, dobry dzionek, sąsiedzie. No, może parę zdawkowych zdań, o klamce do drzwi wejściowych, która odpadła albo którą ktoś wyrwał, albo że prąd wyłączyli aż do wieczora i że znowu włamano się do piwnicy. Mąż dozorczyni, pani Irenki, drugi albo trzeci, zawsze na swój sposób elegancki w wyblakłej jasnoniebieskiej marynarce. Wyprostowany, wysoki, przesuwał się po podwórku, po budynku, po uliczkach wokół jak widmo z tymczasowym glejtem na ograniczoną obecność. Nie przepadał na osiem godzin pracy, cicho i wytrwale zapełniał domową i podwórkową przestrzeń od rana do wieczora. Raz w bramie, czasem na ławce, znowu w bramie albo na asfalcie przed zakładem szewskim, albo przed Pewexem na naszej Kaleńskiej. Pani Irenka istniała zawsze, zawsze wisiało lusterko samochodowe w jej oknie na parterze, skierowane na drzwi, peryskop badający czujnie przepływ osobookrętów. Jej pierwszy mąż zmarł lub poszedł na wieczną odsiadkę, on doszlusował nie wiadomo kiedy. Wydawał się kimś w naszym budynku obcym, podrzuconym przez srokę, niczym nowy w zapiekłej od wsobności klasie. Wreszcie jakoś wtulił się w tło, leciał z nami przez dni, przez miesiące, przez lata.

 – Prośbę mam.

Wyciągnął rękę do mocnego potrząśnięcia, oznaka niepisanej sztamy z bratniego bycia w jednym domu, ze wspólnoty prawdziwych facetów, którzy mają siłę w dłoniach i ostrą jazdę w żyłach. Prośba niewielka, na niecałe trzy kilometry. Żeby go podwieźć. Teraz, od razu. Natychmiast. Zaskoczył mnie, łamał niepisaną konwencję, wyrwał się poza szczelną komitywę wspólnego „dzień dobry – dzień dobry”, po którym poza uściśnięciem dłoni nie miało prawa być ciągu dalszego. Ulicę zapełniali cinkciarze drobiący od rana kroczki na jezdni i oczekujący na klientów tuż obok, gadał z nimi, podawali sobie ogień, razem klęli i razem spluwali w kałużę, wpatrzeni przez chwilę w stateczki flegmy, mieli lepsze fury, dlaczego padło na mnie?

 – Proszę, pan wsiada.

Wlazł do malucha, tego, co miesiąc albo rok wcześniej próbowano mi ukraść z naszej ulicy spod samych okien budynku, głową ocierał się o podsufitkę, nie zapiął się, zresztą pasy zbyt ciężko chodziły. Patrzył przed siebie, nie śledził bezwiednie wzrokiem gestów kierowcy przy dojeżdżaniu do czerwonego światła, jak to się często zdarza pasażerom, którzy utracili wewnętrzny spokój lub nigdy go nie osiągnęli. Milczał nie z nawyku, lecz z czegoś, co go przerastało. Nie było go w nim, wlókł puste ciało, już tu nie istniał, to właśnie mówiło jego milczenie. Nieomylnie. Dużo było tego „nie”.

 – Wreszcie nie tak zimno.

Skinął głową. Skręciliśmy w lewo, w Łukowską, dojechaliśmy do Witolińskiej. Knausgård by napisał, że przed skrętem w lewo włączyłem lewy kierunkowskaz. Ale chyba nie włączyłem, często mi się to zdarzało: po co na lewym pasie z nakazem skrętu potwierdzać oczywistość?

Trudno było polubić te wysokie gierkowskie bloki nie tak dawno temu postawione, całkiem świeże, wciąż bez graffiti na ścianach. Nawet nie to, że wypociła je taka kiepska architektura, dodając dla niepoznaki, dla poprawienia ptakom humorów, ciepłe kolory ekskrementów na ścianach, ale że postawiono je w tym akurat miejscu, tuż obok starych domów i domków na uliczkach za bazarem Szembeka, tej ariergardy i hamulca postępu. Wieżowce zupełnie nie pasowały do niego, nie pasowały do nas; zanurzeni w życiu na Kaleńskiej, Wiatracznej, Kobielskiej, należeliśmy jakby do innej, bo zasiedziałej, dawnej dzielnicy, dla której wielka płyta okazywała się prześladowcą. To koloniści burzyli porządek tubylców.

Wygramolił się; nie odjechałem, póki dało się śledzić wzrokiem jego sylwetkę. Wreszcie zniknęła gdzieś w przejściu, przepadła na amen między dwunastopiętrowcami, rozpadła jak miraż na pustyni. Mógłbym powiedzieć: „rozmyła się”, gdyż wszystko zdawało się niewyraziste, rozgotowane przez duszność w powietrzu. Zrozumiałem, że nigdy już go nie zobaczę. Tak po prostu. Szum miasta trwał wokół w stanie zwykłym. Pogłos uśredniony, jednolity i nagle nie do wytrzymania w swojej przeciętności, skoro we wnętrzu rozgrywają się rzeczy ostateczne.

Polecane

Rondo Wiatraczna

Rondo Wiatraczna

59,00 zł brutto
pixel