Dodaj produkty, które lubisz i chcesz kupić później.
Zapisz na liście zakupowej
Stwórz nową listę zakupową

Wczoraj byłaś zła na zielono - fragment

Malczewskiego to etap, gdy po raz pierwszy dostrzegłam zabiegi magiczne Rudej. Niby nic, ale tajemnicza mina sygnalizowała, że oto zaczyna się knucie. Znacie takie szelmowskie spojrzenie do środka, konspirację z własną myślą? Myślą tak pełną życia, że szuka sobie towarzysza. I lepi go sobie z tęsknoty i powietrza. I to on zasługuje na sztamę z dzieckiem, na intymną konspirę, nie wy. Ten fascynujący ktoś ma was gdzieś, wygrywając z wami bez większego wysiłku pojedynek na wtajemniczenia. Ten ktoś, kto podkrada uwagę dziecka, uprowadza jego uczucia, a wam nigdy nie odsłoni fantomatycznej twarzy. Na tym polega przecherność sojuszu. Matka raptem ląduje za płotem relacji i może sobie węszyć, może krążyć z rękami w kieszeniach, próbując z miny swojego dziecka wydedukować profil konkurenta, porywacza. Może sobie.

Robiłam to swoim rodzicom, gdy byłam mała, tyle że oni korzystali z okazji. Zostawiali mnie z moim światem i nie próbowali się wprosić. Znikałam grzecznie za drzwiami, przewidywalna abonentka własnego pokoju. Wystarczył mi w zupełności, bo niewielkiego potrzebowałam pasa startowego, by odlecieć. Startowałam cicho, nie budząc podejrzeń. Startowałam, robiąc lekcje, ucząc się wierszy na pamięć, dukając do kartkówki. Sam na sam, a w poszerzonym składzie. Wystarczy, że jedną nogą stałam mocno na ziemi, pod lampą o zjadliwie zielonym kloszu, z notatkami w ręku, a kontrola rodzicielska nie odbierała żadnych niepokojących sygnałów. „Krążysz sobie? No to sobie jeszcze pokrąż”. Operowałam naraz w obu rejsach, nie wypadając z kabiny pilota. Świetne maskowanie, zero przykrości po stronie opiekunów.

Ona w swoich sojuszach z niewidocznym była zawsze radykalniejsza. Ni stąd ni zowąd wyłączała moją asystę, otwierając konspiracyjnym uśmiechem inną przestrzeń, a ja dryfowałam w szalupie poza pokładem i miałam nadzieję, że po seansie pozwoli mi jednak wrócić. A jednak było coś, co przeżyłyśmy obie tak samo. Każda w swoim czasie.

Straciłam ją z oczu późnym wieczorem, gdy wyśliznęłam się z łazienki, grubo po północy. Rozkopane łóżeczko, moja polówka wolna, nikogo. Gdzie ona jest? U babci poświata, negliżująca samotność łóżka i podłogi. I tu jej nie ma. Poszłam do kuchni, nic. Łazienka pusta, zresztą dopiero co tam urzędowałam. W końcu odbezpieczyłam zasuwę i wyjrzałam na klatkę schodową. Bezludzie. Postałam tam chwilę, by przełknąć niepokój, bo przecież i tak nie dałaby rady zamkom, musi być w mieszkaniu. Bałam się cofnąć. Miałam pokusę, by zapukać w sąsiednie drzwi.

– Czy może pani za mnie pójść do mojego mieszkania i zobaczyć, czy jest tam rude dziecko?

– Ale że jak? To pani dziecko?

– Moje, ale boję się zobaczyć.

Dobrze, dość. Gdybym była moją matką, byłabym już po oględzinach całości i najpewniej siedziałabym z córką na kolanach, bo moja matka w sytuacje awaryjne wchodzi zadaniowo i płynie wprost do celu. A ja stoję, gardząc sobą, na krawędzi i waham się, czy chcę wiedzieć. Gdybym to ja się zgubiła, chyba bym nie chciała. Poszłabym spać bez tej wiedzy. Ale bez wiedzy o dziecku nie można przecież zasnąć. Budzić babcię, odsłaniając kartę własnej niemocy? Niemocy matki przed nadmatką? Nie. Zapaliłam światło na klatce, by otrzeźwieć. To była dobra decyzja, chłód świetlówki działa jak lodowaty prysznic. Z mieszkania po prawej wyszedł tymczasem sąsiad z psem, na mój widok spanikował i zaczął wciągać zwierzę z powrotem do mieszkania. Pies zapierał się, zdezorientowany – było mi go żal, ale i tak wolałabym się z nim zamienić. „Tylko mi się nie poszczaj tu, zaraz sobie pójdzie” – dobiegło zza drzwi. „Tylko mi się nie poszczaj” – powiedziałam sobie nieczule i włożyłam łeb w obrożę. Los trzyma smycz, ruszamy. Cofałam się za próg po rozedrganym parkiecie, a tuż za mną pękała podłoga. Tak, miałam pewność, że idę łeb w łeb z rozpadliną, która zaraz połknie mnie, matkę i dziecko. Dziecko, które mi znikło. A może jest mu lepiej, bezpiecznie, na dachach Mokotowa, dokąd porwał je niewidoczny przyjaciel? Może jest wolna, nareszcie? A może stoi teraz triumfalnie na obrzydłej komendzie policji przy Malczewskiego, tej właśnie, która ku mnie i matce wyciąga w świetle latarni betonową pięść, by pokazać nam środkowy palec fasady? Zawsze tak nocą wygląda, jakby chciała się bić. A w dzień zero prowokacji, ot, przeciętnie brzydki budynek z przemocą w środku. Z żalem pomyślałam, że lepiej nie sąsiadować z policją, przynajmniej ma się jasność, że nie zdążą. Ale czy u nich nie obowiązuje stały czas dojazdu, niezależnie od lokalizacji?

Brednie, brednie, mózg na czworakach, trzęsienie ziemi w głowie. Balkon? Niemożliwe, ma zbyt słabe dłonie, by otworzyć. Stanęłam w drzwiach pokoju i raptem zobaczyłam ją. Siedziała w oknie, niemal zupełnie przesłonięta storą, i ze spokojem patrzyła w niebo. Zahipnotyzowana, jakby zatrzymał ją księżyc. Zakręciło mi się w głowie, za dużo drinków z adrenaliny. Uklękłam i czekałam, aż szum, stary kompan, odpuści. W ciąży leżałam z zepsutym radiem w głowie, dopiero na finiszu dali mi lek, który wyregulował pokrętło, ale nigdy do zakresu ciszy. Wzięłam taboret i przycupnęłam pod parapetem. Nie zwracała na mnie uwagi dłuższą chwilę. W końcu zagadnęłam głosem kogoś innego, może sąsiadki spod piątki:

– Niebo jest dzisiaj bardzo piękne.

Spojrzała na mnie przytomnie:

– Niebo jest śmieszne.

– Bo…?

– Niebo jest śmieszne – powtórzyła, jakby to było jasne.

– Aha?

– Udaje zwierzę.

Zamurowało mnie – Chodzi ci o gwiazdozbiory?

Nie odpowiedziała. Nie rozmawiałam z nią nigdy o niebie. Babcia, jeśli rozmawiała, to nie o tym fizycznym:

– Brat twojej mamy jest w niebie – kiedyś powiedziała Rudej. – Żył tylko kilka dni.

No tak, cóż innego z takim zrobić.

– Niebo – powtórzyła Ruda i spojrzała w dół.

O gwiazdach nigdy nie monologowałam. Znała je z kreskówek i obrazków w książkach, ale nic nie wskazywało na to, by żółte bryły, zwłaszcza te z doklejonym uśmiechem, miały dla niej cokolwiek wspólnego z chmarą świetlnych punktów nad naszymi głowami. A może podmienili plansze w przedszkolu? Może zamiast codziennego zestawu min powiesili na tablicy korkowej gwiezdny zoolog?

Na kartce gwiazdozbiór wygląda jak trasa czarnej mrówki. Wyobrażam sobie przedszkolankę, która zdejmuje „symbole emocji” i rozwiesza przed grupką zdezorientowanych dzieci, gdzie pręży się bardzo formalnie Ruda, inny zestaw znaków drogowych, tym razem z Drogi Mlecznej. Kasjopeja w miejsce „złości”, Wielki Wóz podmienił „radość”, Orion w rogu, w którym wisiał „smutek”. Grupa jest gotowa na przyswojenie nowej nawigacji. Będzie jeszcze nieco bardziej abstrakcyjna niż okrąg z dwiema kropkami i falującą kreską, który podobno – wedle wymiętej kartki z przedszkolnego worka – oznacza „poczucie winy” lub „smutek”. Pani Joanna powiedziała Rudej, że „mama tak wyglądała w czwartek”, więc teraz dziecko wie, że matce, która była czwartkiem, usta falowały na smutno. Pani Joanna zresztą zawsze cieszy się, gdy dzieci potrafią powiązać koślawe wykresy ze „zjawiskami”. Tak, to triumf, niewątpliwie, tryumf naszego świata. Dlatego mogę sobie wyobrazić, jak pięcioosobowa grupka otoczonych przez terapeutów dzieci przyswaja mapę nieba w kawałkach, a obstawa klaszcze z ulgą, że oto podopieczni zrobili kolejny krok ku rzeczywistości, w której żyjemy. Tablice kontra tablice. Jedno i drugie to przecież tylko kreski, które kolekcjonujemy, by połączyć galaktycznie odległe sposoby myślenia. Czy łatwiej przerzucić most z geometrycznych substytutów ciał niebieskich, czy z kropek i kresek zastępujących grymasy ruchliwej twarzy? Nie wiem. Obawiam się, że na jedno wychodzi, ale nie chciałabym widzieć min pań z przedszkola, gdybym to pomyślała na głos. Otoczyłyby mnie buźki z dwiema wściekle ostrymi, spadzistymi kreskami na górze i z dolną kreską wygiętą w łuk. Szpadki złości. Długie obcowanie z planszami i wykresami sprawiło, że zaczęłam bawić się w myśli nakładaniem tych buziek na żywe twarze. Nie jest to nawet taka zła zabawa, nie gorsza od masek greckich. Gdy podzieliłam się z panią Joanną tą ryzykowną uwagą, powiedziała mi: „Świetnie, brawo, Grecy też musieli sobie jakoś radzić z rozumieniem emocji drugiego człowieka, pani Elizo, to bardzo ciekawe”. Tak, dlatego właśnie wyciągali z kangurzej kieszeni w chlamidzie właściwą maskę i mogli światu okazać, co należy. Wyraziście.

Zestawy min, jak to sobie nazywam, towarzyszyły nam od początku pracy terapeutycznej. Kilka elementarnych (smutek, radość, złość), kilkanaście bardziej skomplikowanych wykresów ludzkich twarzy mających pomóc w nawigacji. Kropki i kreski na mapie ludzkiego lotniska. Światełka ostrzegawcze, światełka przyzwolenia. Czy już można? Człowiek-port wysłał sygnał: kąciki ust poszły do góry. Jest uśmiech, można, będzie miękkie lądowanie. Otwiera się pas, da się posadzić maszynę.

Lekceważyłam potrzebę tablic nawigacyjnych, myśląc sobie bezczelnie, że to tylko formalność, taka umowa społeczna, że musimy dzieciom podetknąć pod nos te wykresy, a i tak będą się uczyć inaczej. Nas i świata. Zrozumieją lub nie, ale przecież te geometryczne mordki na białym tle to nasze usprawiedliwienie, nasz glejt na to, że coś zrobiliśmy dla skomunikowania naszych dzieci z realnością. A przecież, jak wiadomo, trzeba trzymać się mocno podłoża rzeczy pod stopą. Tak myślałam – do pewnego momentu, który mi to myślenie zabrał. Pamiętam jak dziś dzień, gdy pięcioletnia dziewczynka z przedszkola Rudej – nietrzymająca kontaktu wzrokowego i bezmowna – minęła mnie pewnego dnia, pochlipującą, w korytarzu. Byłam przekonana, że mnie nie widzi, nie spojrzała nawet. Że mam jeszcze kwadrans na smutek. A jednak. Gdy prowadząca grupę poszła na zaplecze, mała zdjęła planszę z „płaczem” z korkowej tablicy i podeszła do mnie. Z planszy sterczały pinezki, jakby zwierz z papieru próbował strategii obrony. Tablica-jeż.

Stanęła w odległości dwóch metrów i uniosła planszę-zdobycz. Trzymała ją oburącz jak zwierciadło, w którym mój stan miał się przejrzeć. Była śmiertelnie poważna, teatralnie statyczna i stężała od nieznanej mi desperacji. Patrzyłam w ten liczman ze łzą spadającą z oka-kropki – i płakałam coraz bardziej. Ugięły się pode mną nogi, uklękłam. Wywlekła ze mnie Elizę, której chce się wyć. Nic nie rozumiałam, ale tym nierozumieniem, które precyzyjnie namierza i szarpie wewnętrzną strunę bólu. I nie potrzebuje kooperatywy świadomości. Chyba wszyscy je znamy, nie zawsze oczyszcza.

Przedszkolanki ciągle nie było, a ja przed kartą z łezką przez dobre parę minut zwijałam się w spastycznym płaczu. Dziewczynka dzielnie trzymała planszę i wpatrywała się w ścianę. Nie spojrzała na mnie ani razu, nie drgnęła, a jednak tą podstawioną tablicą powiedziała mi więcej niż ktokolwiek na spotkaniach terapeutycznych. Podrzuciła mi tajemnicę, pokazując: tym oto jesteś. Owszem, byłam wyłącznie i dokładnie tym: planszą płaczu. Klęczałam i ryczałam, jak mała dziewczynka, nad nieszczęściem dziewczynek, jej i moim. Tymczasem gest sztywno, patetycznie wyprężonych rączek powiększał ją, pompował do rozmiaru małego Mojżesza, trzymającego kamienne tablice. Miałam wrażenie, że planszą z łezką i podkówką mogłaby mi roztrzaskać łeb.

Prowadząca zajęcia wyszła z pokoju terapeutów i zastała taki właśnie obraz. Dwuosobową grupę na dywanie. Straty psychiczne po stronie personelu wzięłam na siebie.

To było mocniejsze niż uścisk. Zostało ze mną – silne jak świadectwo i słone jak wiedza, że już nie możemy wytrzymać.

Nie spotkałam jej już nigdy. Ruda opuszczała przedszkole, a ona – nie wiem, nie dowiedziałam się, głupia. Były równolatkami. Rozmawiałam z terapeutką o trudnościach mojego dziecka, ale przy okazji spróbowałam dowiedzieć się czegoś o osobie, która stanęła przede mną jak przybyszka z innej planety. Podobno była inteligentna, dowiedziałam się. Podobno potrafiła rozwiązywać bardzo skomplikowane testy, dowiedziałam się. Wskazywała na właściwe rozwiązanie palcem czy łokciem, nie wiemy, ważne, że nigdy nie spojrzała wprost na tablicę obliczeń, na terytorium zadań. Jak to robiła? Mniej by mnie to intrygowało, gdyby miała w tym bezpieczny schron, ale nie wierzę w to, nie po akcji z tablicą.

– Nasza terapeutka mówiła, że miała pani zderzenie z tą, no, niską szatynką, co nie mówi. Ta to jest groza – zagadnął jeden z ojców.

– Groza? Dlaczego?

– No ona ma, powiem pani, coś wycięte. Czegoś nie ma w osobowości. Ja bym się nie zdziwił, jakby kogoś sprzątnęła kiedyś. Trudna sprawa.

– Trudna, ale nie dlatego.

– No przecież mi powiedzieli, że ona nad panią stała z jakąś kartką! Ja wiem, nasze dzieci mają problemy, ale to nie znaczy, że mają się znęcać…

Ach, więc to wpadło w taką szufladę. Niezdolna do empatii dziewczynka tresuje nieswoją matkę, a ta nie wie, jak się zachować. Albo nie chce się zachować – i wychodzi z tego pokiereszowana.

Tu nie o to chodziło. Cały ten teatr nie był o braku uczucia, lecz o innym braku. Impuls zwędzenia planszy na tym właśnie braku wisi. Ukradła znak, którego mogła użyć, by znaleźć drogę do czyjegoś świata. By wyjść z klatki swojego ciała i pokazać go komuś, kto odczyta. Plansze z minami nie były dla niej uciążliwym zadaniem domowym, lecz kodem. Płakałam, gdy przyniosła mi łzę graficzną. A ja zobaczyłam w tym pocztówkę z wewnętrznego świata dziecka, które może i lepiej ode mnie wie, czym jest płacz. Wówczas doceniłam „symbole emocji”. I pozwoliłam jej trafić.

Polecane

pixel