Dodaj produkty, które lubisz i chcesz kupić później.
Zapisz na liście zakupowej
Stwórz nową listę zakupową

Wyrodne - fragment

Wszystkiemu winne są matki

Trudno o przekonanie bardziej odporne na upływ czasu jak to, że „wszystkiemu winna jest matka”. Mogłoby zostać wypowiedziane w dowolnym momencie w historii, zarówno w odniesieniu do konkretnej matki, jak i matki jako społecznego konstruktu. „To wszystko wina matki”, myślimy automatycznie, gdy w sobotni wieczór na platformie streamingowej oglądamy film dokumentalny, jeden z tych precyzyjnie skonstruowanych produktów audiowizualnych, które prowadzą widza tak, by wiedział, kiedy powinien się bać, a kiedy zdziwić czy oburzyć. Po obejrzeniu takiego filmu można iść spać ze świadomością, że doświadczyło się całej gamy słusznych emocji, włączając w to poczucie pewności moralnej, a ta potrafi uspokoić lepiej niż koc, w który opatulamy się na kanapie. Przykładowo w dokumencie Leaving Neverland o Michaelu Jacksonie opowieść prowadzona jest tak, by widz poczuł odrazę do matek dwójki dzieci wykorzystywanych seksualnie przez piosenkarza, opętanych obietnicą pieniędzy i sławy groupies, które praktycznie oddały gwiazdorowi własne pociechy, uzyskując w ten sposób dostęp do swojego idola. Nie wiemy, czy tak rzeczywiście było, ale tak zostały one przedstawione.

„To wszystko wina matki, bo nie dopilnowała” – myślimy za każdym razem, gdy wydarza się coś strasznego, gdy zaginie nieletnia osoba, na przykład kiedy dziecko wpadnie do studni lub pewnego popołudnia zaginie bez wieści za sprawą swojej paskudnej macochy, jak to się zdarza w bajkach. „Wszystkiemu winna jest matka, bo chciała mieć sławną córkę lub syna, no i zobaczcie, jak to się skończyło”, możemy pomyśleć, patrząc, jak marnowane jest życie kolejnego cudownego dziecka, chociaż w tej akurat dziedzinie publicznego potępienia doświadczają najczęściej despotyczni i wyzyskujący ojcowie – jak ten Tigera Woodsa, sióstr Williams, samego Jacksona i jego rodzeństwa albo Britney Spears. W tych przypadkach na matkach ciąży wina drugorzędna, za to, że nie potrafiły uchronić swojego potomstwa przed wykorzystaniem.

Ten mroczny wątek można prześledzić również w historii medycyny i socjologii; dziedziny te znalazły wiele sposobów, by winą za niemal wszystko obarczyć matki. W naukach społecznych powszechną praktyką jest zaprzeczanie temu, w co jeszcze nie tak dawno wierzono. Jak mogliśmy się na to nabrać, pytamy samych siebie, nie podejrzewając, że za pięćdziesiąt lat podobnie będzie z niektórymi teoriami, z powodzeniem zainstalowanymi na ideologicznym twardym dysku naszych czasów. W rzeczywistości każda epoka ma własny sposób na karanie matek, i jeśli coś przez stulecia pozostało niezmienne, to właśnie głębokie przekonanie, że wszystkiemu winne niemal zawsze są matki.

W pierwszej połowie XX wieku utrzymywano na przykład, że niestabilne psychicznie kobiety rodzą zdrowe dzieci tylko po to, by potem doprowadzić je do szaleństwa, i to dosłownie. Z kolei freudowska teoria rozpowszechniła przekonanie, że za schizofrenię odpowiadają matki oschłe albo nadopiekuńcze. W 1934 roku opublikowano wyniki badania, w którym analizie poddano otoczenie czterdzieściorga pięciorga dzieci uznanych za chore na schizofrenię, choć pewnie dziś otrzymałyby one różne diagnozy. Wśród tych czterdzieściorga pięciorga dzieci przeprowadzający badanie lekarze wskazali dwa przypadki, jak sami to określili, „matczynego odrzucenia” oraz trzydzieści trzy przypadki „nadopiekuńczych matek”, co ugruntowało podgląd, że zarówno odrzucenie, jak i nadmierne przywiązanie prowadzą do zaburzeń psychicznych u dzieci.

W 1948 roku psychoanalityczka Frieda Fromm-Reichman nazwała te matki schizofrenogennymi i napisała, że schizofrenik nie ufa innym ludziom z powodu zbyt silnego zbliżenia z matką – albo odrzucenia, którego doświadczył w dzieciństwie. Teoria ta utrzymywała się przez dekady. Pod koniec lat sześćdziesiątych wnuczka Zygmunta Freuda, Sophie Freud, szkoliła się na pracownicę socjalną w zakresie psychiatrii w Bostonie i opisywała własne zaskoczenie wrogością, jaką osoby pracujące w jej zawodzie okazują rodzicom dzieci w spektrum autyzmu. Kilka dekad później napisała, że „pracownicy kierowali się dobrymi intencjami i chcieli pomóc, ale przygotowanie teoretyczne prowadziło ich do złośliwych i absurdalnych interpretacji”. Takich interpretacji mogłaby się doszukać pośród osób z własnego drzewa genealogicznego. Ów psychoanalityczny miszmasz, będący zbiorem twierdzeń nieraz bardzo odległych od myśli Freuda, ostatecznie przełożył się na szczególną niechęć i okrucieństwo wobec postaci Matki, obecne przez cały XX wiek.

Powołując się na teorie Freuda i Junga, można było swego czasu dowodzić praktycznie wszystkiego. Weźmy na przykład Philipa Wyliego, typowy wytwór szkół, do których elita zamieszkująca amerykańskie Wschodnie Wybrzeże wysyłała swoje dzieci w latach dwudziestych i trzydziestych. Tego typu szkoły, uczące przywództwa, stoicyzmu i nieugiętości, opisywał w powieściach Richard Yates. Wylie skończył Phillips Exeter Academy, prywatne liceum z internatem, mogące poszczycić się takimi wychowankami jak Mark Zuckerberg, John Irving, Gore Vidal czy kilkoro Rockefellerów.

Wylie miał pewne ambicje literackie i po obronie dyplomu napisał kilka powieści science fiction. Sukces odniósł jednak dopiero w 1942 roku, kiedy sformułowana przez niego teoria „mamizmu” (momism), dała początek jednemu z najbardziej absurdalnych, fascynujących i zarazem szkodliwych fenomenów pop-psychologii tamtych czasów. Uzbrojony w charakterystyczny dla tamtej epoki sugestywny i wojowniczy język objaśnił ten termin w książce zatytułowanej Generation of Vipers (Plemię żmijowe). Wskazywał w niej grupę współodpowiedzialną za upadek morale amerykańskich żołnierzy, równie precyzyjną jak Luftwaffe i potężną jak wszystkie siły Osi razem wzięte. Były nią amerykańskie matki, „żałosne, próżne, złe i nieco obłąkane” kobiety, „nieracjonalne i lekkomyślne”, które całe pokolenie młodych mężczyzn przemieniły w bandę tchórzy, jeśli nie w homoseksualistów, ginących na froncie jak muchy, bo nie zostali odpowiednio wychowani.

Logika rynku podpowiadałaby, że podobny wymierzony w żołnierzy pamflet, który dodatkowo wciągał w to wszystko ich matki, powinien być skazany na porażkę w obliczu patriotycznego wzmożenia, obecnego wówczas w Stanach Zjednoczonych. Ale zarówno rynek wydawniczy, jak i ludzka psychika bywają nieprzewidywalne – książka ostatecznie zyskała miano bestsellera, sprzedała się w pięćdziesięciu tysiącach egzemplarzy (lata 1943–1955), a jej publikacja miała dużo trwalsze skutki.

Polecane

pixel