Wyklęty lud ziemi - fragment
Rozdział 1
Przemoc
Wyzwolenie narodowe, odrodzenie narodowe, zwrócenie państwa narodowi, Commonwealth; jakiekolwiek przyjąć określenia, jakąkolwiek nazwę, dekolonizacja zawsze jest zjawiskiem gwałtownym. Na każdym poziomie: kontaktów interpersonalnych, nowego nazewnictwa klubów sportowych, składu spotkań towarzyskich, policji, rad nadzorczych banków państwowych i prywatnych – dekolonizacja polega po prostu na zastąpieniu jednego „gatunku” ludzi innym. Bez stadium przejściowego; substytucja jest całkowita, pełna, absolutna. Oczywiście można w tym miejscu wspomnieć o pojawieniu się nowego narodu, organizowaniu nowego państwa, jego stosunków politycznych, orientacji politycznej i ekonomicznej. Postanowiliśmy jednak zająć się wyłącznie ową tabula rasa, która nieodmiennie jest punktem wyjścia dekolonizacji. Jej wyjątkowe znaczenie polega na tym, że od pierwszej chwili ustanawia pewne minimum postulatów skolonizowanego. Gwarancją powodzenia jest tu gruntowna zmiana krajobrazu społecznego. Ogromne znaczenie tej zmiany tkwi w tym, że jest ona chciana, postulowana, wymagana. Poczucie jej konieczności – niewykrystalizowane, ale gwałtowne i uporczywe – istnieje w świadomości i w życiu skolonizowanych, zarówno kobiet, jak i mężczyzn. Ewentualność takiej przebudowy żyje również, jako perspektywa budzącej grozę przyszłości, w świadomości innego „gatunku” kobiet i mężczyzn: kolonizatorów.
Dekolonizacja, mająca zmienić porządek świata, niesie z sobą zapowiedź całkowitego chaosu. Nie bywa przy tym wynikiem zabiegu magicznego, naturalnego wstrząsu czy obopólnego porozumienia. Dekolonizacja jest, jak wiadomo, procesem historycznym, a zatem może być zrozumiała, czytelna i jasna dla siebie samej tylko wtedy, gdy jednocześnie wyodrębni się ruch tworzący historię, który nadaje jej kształt i treść. Dekolonizacja to zetknięcie dwóch z natury wrogich sobie sił, a ich odmienność wywodzi się z substancji, którą rodzi i którą żywi się kolonializm. Ich pierwsza konfrontacja dokonała się pod znakiem przemocy; ich współistnienie – a raczej wyzysk kolonizowanego przez kolonizatora – przebiegało z udziałem karabinów i armat. Kolonizator i kolonizowany to starzy znajomi. Kolonizator słusznie mawia, że „ich” zna. Przecież sam ich stworzył i w dalszym ciągu stwarza. Kolonizator czerpie swoje racje, to znaczy swoje dobra, z systemu kolonialnego.
Dekolonizacja nigdy nie przechodzi niepostrzeżenie, gdyż dotyczy istoty ludzkiej i gruntownie ją modyfikuje; zmienia biernych widzów, przygniecionych własną nieistotnością, w głównych aktorów, przybierających niemal monumentalne pozy w świetle reflektorów Historii. Nadaje ludzkiej istocie czysty rytm, który niosą nowi ludzie, nowy język, nowe człowieczeństwo. Dekolonizacja to stwarzanie nowego człowieka. Nie odbywa się ono jednak na mocy siły nadprzyrodzonej: skolonizowana „rzecz” staje się człowiekiem w tym samym procesie, w którym się wyzwala.
W dekolonizacji zawiera się żądanie pełnego ponownego rozpatrzenia sytuacji, którą stwarza kolonializm. Określa ją doskonale zdanie: „Ostatni będą pierwszymi”. Dekolonizacja weryfikuje to zdanie. I może właśnie dlatego dekolonizacja opisywana jest zawsze dekolonizacją udaną.
Natomiast dekolonizacja obnażona i bez zasłon to bliskość pocisków i ociekających krwią noży. Ostatni mogą stać się pierwszymi tylko na drodze decydującej, morderczej konfrontacji obu protagonistów. Zasada, wedle której ostatni mają stanąć na czele, pokonując jednym skokiem (zbyt gwałtownym, jak sądzą niektórzy) słynne szczeble drabiny społecznej, może zatryumfować tylko wtedy, gdy zastosuje się wszystkie możliwe środki, oczywiście z przemocą włącznie.
Taki program zmiany układu sił w społeczeństwie – bez względu na stopień jego rozwoju – można realizować jedynie wtedy, gdy od początku, to znaczy od chwili sformułowania owego programu, jest się całkowicie zdecydowanym zniweczyć wszelkie przeszkody, jakie staną na drodze. Mieszkaniec kolonii, który podejmuje się zrealizować ów program, być jego siłą napędową, od wieków był przyzwyczajony do przemocy. Od urodzenia zaś nie ma wątpliwości, że ów świat, ciasny i najeżony zakazami, może zostać przebudowany tylko przemocą.
Świat kolonialny to świat podzielony. Darujmy tu sobie opis miast tubylczych i miast europejskich, szkół dla tubylców i szkół dla Europejczyków; podobnie sprawę istnienia apartheidu w Afryce Południowej. Istotne jest bowiem wnikliwe spojrzenie, które pozwoliłoby nam dostrzec zasadnicze zarysy tego podziału. Baczne przyjrzenie się kolonialnemu światu, jego organizacji, podziałowi geograficznemu, pozwoli nam wyodrębnić szkielet, wokół którego będzie się reorganizować społeczeństwo zdekolonizowane.
Świat skolonizowany jest podzielony na dwie części. Linię podziału – granicę – wyznaczają koszary i posterunki policji. Dla skolonizowanego jedynym ważnym zinstytucjonalizowanym partnerem, porte-parole kolonizatora i reżimu, jest policjant lub żołnierz. W społeczeństwie kapitalistycznym wszystko, co jest pewną zewnętrzną formą szacunku dla ustalonego porządku – a więc religijne lub świeckie nauczanie, kształtowanie postaw moralnych, przekazywanych z ojca na syna, wzorowa uczciwość robotników, nagradzana w pięćdziesięciolecie lojalnej, nieskazitelnej służby, miłość wsparta na harmonii i rozsądku – wszystko to tworzy wokół osoby wyzyskiwanej atmosferę uległości i inercji, znacznie ułatwiającą działanie sił porządkowych. W krajach kapitalistycznych pomiędzy osobą wyzyskiwaną a władzą roi się od specjalistów w zakresie moralności, doradców, „dezorientatorów”. W koloniach natomiast policjanci i żołnierze samą swą namacalną obecnością, bezpośrednimi i częstymi interwencjami utrzymują stały kontakt ze skolonizowanym i radzą mu, za pomocą kolby karabinu lub napalmu, żeby się nie wychylał. Jak widać, w tym przypadku język, którym władza porozumiewa się z poddanym, jest językiem czystej przemocy. Nie zmniejsza ucisku, nie maskuje panowania. Podkreśla je ostentacyjnie, a siły porządkowe zachowują czyste sumienie. Pośrednik ów wnosi przemoc do domów i umysłów skolonizowanych.
Obszar zamieszkiwany przez skolonizowanych i obszar zamieszkiwany przez kolonistów nie stanowią dwóch uzupełniających się stref. W tym przypadku podział nie służy jedności wyższego rzędu. Według zasad logiki arystotelesowskiej są to strefy wzajemnie się wykluczające: pojednanie jest niemożliwe, o jedną z nich jest za dużo. Miasto kolonizatora to miasto z kamienia i stali. Pełne światła i asfaltu oraz – śmietników pękających od resztek produktów nieznanych i nigdy niewidzianych, nawet w marzeniu. Stopy kolonizatora zawsze są osłonięte, może z wyjątkiem plaży, ale tam nie można ich dostrzec z powodu odległości. Stopy te są chronione solidnym obuwiem, chociaż ulice są czyste, gładkie, bez dziur czy kamieni. Miasto kolonizatora to miasto syte i leniwe, a jego brzuch – zawsze pełen dobrych rzeczy. Miasto kolonizatora to miasto białych; obcych.
Miasto skolonizowanych, miasto tubylcze, miasto czarne, medina, rezerwat – to miejsce podejrzane, zamieszkane przez podejrzanych osobników. Na świat przychodzi się tu byle jak, byle gdzie. Umiera się byle gdzie, na byle co. To świat zagęszczony; człowiek na człowieku, lepianka na lepiance. Miasto wygłodniałe, spragnione chleba, mięsa, butów, węgla, światła. Miasto skulone, miasto na kolanach, miasto pełzające. Miasto czarnuchów, miasto brudasów. Jego mieszkaniec spogląda pożądliwie na miasto kolonizatora. Marzy mu się posiadanie. Na wszystkie możliwe sposoby: siedzieć za stołem kolonizatora, spać w jego łóżku, najchętniej z jego żoną. Skolonizowany jest zawistny. Kolonizator o tym wie; przyłapuje jego ukradkowe spojrzenia i rozglądając się bacznie dokoła, stwierdza cierpko: „Oni chcą zająć nasze miejsce”. To prawda, każdy skolonizowany przynajmniej raz dziennie marzy, żeby być na miejscu kolonizatora.
Świat podzielony, świat przecięty na dwie części, zamieszkują dwa różne gatunki. Cechą szczególną sytuacji kolonialnej jest to, że spoza rzeczywistości ekonomicznej, wszelkich nierówności, ogromnych różnic w sposobie życia na pierwszy plan zawsze przebija się sytuacja człowieka. Przyjrzawszy się z bliska światu kolonialnemu, spostrzegamy, że linię podziału wyznacza w nim fakt przynależności bądź nieprzynależności do danego gatunku, do danej rasy. W koloniach infrastruktura ekonomiczna jest jednocześnie superstrukturą. Przyczyna jest skutkiem: jest się bogatym, bo się jest białym, jest się białym, bo się jest bogatym. Dlatego właśnie analizy marksistowskie zastosowane do sytuacji kolonialnej muszą uwzględniać ten stan rzeczy. Wszystko, łącznie z koncepcją społeczeństwa prekapitalistycznego, tak dokładnie przemyślaną przez Marksa, w naszym przypadku wymaga ponownego rozpatrzenia. Chłop pańszczyźniany różni się od rycerza, lecz aby nadać tej różnicy moc prawną, trzeba się odwołać do prawa boskiego. W koloniach obcy przybysz narzuca swą obecność za pomocą armat i maszyn. Mimo ujarzmienia tubylców, mimo przywłaszczenia sobie ich mienia kolonizator pozostaje obcym. To nie fabryki, nie własność ziemska, nie konta bankowe określają „klasę rządzącą”. Określa ją fakt przybycia z zewnątrz, to, że w niczym nie przypomina autochtonów; że jest „inna”.
Przemoc, która patronowała powstawaniu kolonialnego świata i niestrudzenie towarzyszyła procesowi niszczenia tubylczych form życia społecznego, przemoc, która bezpowrotnie zniweczyła dawny system ekonomiczny, wygląd, strój – przejdzie w ręce skolonizowanego w chwili, gdy zdecydowawszy się na aktywne uczestnictwo w historii, skolonizowana masa runie na niedostępne dotąd miasta. Wysadzenie w powietrze kolonialnego świata stanie się jasnym i zrozumiałym wzorem działania, akceptowanym przez każdą z jednostek składających się na skolonizowany naród. Rozpad kolonialnego świata to zniesienie granicy i zapewnienie stałej łączności między dwiema strefami. Zniszczyć świat kolonialny to znaczy zlikwidować jedną ze stref, pogrzebać ją na zawsze lub wyrzucić poza granice zajmowanego obszaru.